„Wszystkie odloty Cheyenne’a”, Paolo Sorrentino
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDla wszystkich fanów kina zakręconego, przekornego, absurdalnego, freakowego ten film to prawdziwa lektura obowiązkowa. Warto go obejrzeć, warto przesiąknąć jego bezkompromisowym (chociaż wyzbytym banału) idealizmem.
Na wstępie muszę się przyznać: Sean Penn to mój ulubiony amerykański aktor. I nie chodzi tu tylko o technikę gry, także staranny dobór scenariuszy, indywidualne podejście do każdego nowego projektu itd. Stąd pierwsze sceny Wszystkich odlotów wbiły mnie w pewnego rodzaju konsternację. Bohaterem jest tytułowy Cheyenne, niegdyś pierwszej wielkości gwiazda rocka, dziś zapomniany, zniszczony przez życie, trawiony depresją, nudą, wyrzutami sumienia, do tego starzejący się lokalny dziwak. Z początku wydaje się, że tym razem Penn posunął się za daleko. Jego Cheyenne wygląda niczym skrzyżowanie Edwarda Nożycorękiego i wulgarnej drag queen; jest absurdalnie zniewieściały, zwyczajnie sztuczny.
Ale to wrażenie po kilku minutach (cudowna scena w supermarkecie!) znika. Przestaje dziwić też, czemu film o z założenia „niegrzecznej” tematyce rockowej otrzymał nagrodę jury ekumenicznego w Cannes. Sorrentino chwyta się wszelkich możliwych ekscentryzmów, celowo rysuje Cheyenne’a na wzór z lekka nieobecnego kosmity, z premedytacją wspomina jego pełną m.in. narkotyków przeszłość. Oddzielony od niej tzw. perspektywą czasu gwiazdor będzie tu bohaterem przezabawnej, ale i naprawdę wzruszającej opowieści o poszukiwaniu własnej tożsamości, swojego miejsca w życiu. O walce z czasem, o tym, że nigdy nie jest za późno, by realizować marzenia. Brzmi naiwnie? W moim ujęciu z pewnością tak, w obiektywnie Sorrentino już na szczęście nie.
W dodatku Odloty Cheyenne’a to film znakomicie zrealizowany. Reżyser połączył tu wszystko co najlepsze w amerykańskiej (chociaż obraz wyprodukowali Europejczycy) alternatywie. Sundance’owe ciepło, Gilliamowski przekaz, Andersonowski humor, mocno obecną tu (Cheyenne wyrusza śladami niezałatwionych spraw swego zmarłego ojca) estetykę kina drogi. Całość jest przepięknie sfotografowana, ma ciekawie poprowadzoną narrację, kapitalne dialogi i trudny do zdefiniowania wdzięk. Penn jak zwykle kradnie dla siebie cały film, ale dzielnie sekundują mu również znakomici m.in. Frances McDormand (Fargo, Arizona Junior) i Judd Hirsch (Piękny umysł). Wszechobecne tu atrakcje dla fanów muzyki alternatywnej to właściwie temat na oddzielny tekst. Zobaczycie np. Davida Byrne’a (Talking Heads). Usłyszycie też piosenki, które Byrne napisał do słów Willa Oldhama (szerzej znanego jako Bonnie „Prince” Billy). Z głośników sączyć się będą też m.in. Iggy Pop czy Jonsi & Alex. Co ważne: piosenki znanych twórców nie są tu przysłowiowym „kwiatkiem do kożucha”, przeciwnie: wszystkie pomysłowo ilustrują poszczególne sceny, ich teksty to w gruncie rzeczy integralna część całej narracji.
Ale najważniejsza jest tu nie forma, a treść. A o niej akurat nie chcę pisać zbyt wiele, bo żadne streszczenie nie jest w stanie oddać uroku filmu Sorrentino. Zaufajcie mi: dla wszystkich fanów kina zakręconego, przekornego, absurdalnego, freakowego Wszystkie odloty Cheyenne’a to prawdziwa lektura obowiązkowa. Warto je obejrzeć, warto przesiąknąć ich bezkompromisowym (chociaż wyzbytym banału) idealizmem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze