„Lincoln”, Steven Spielberg
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzydługi wykład z amerykańskiej historii. Spielberg funduje nam bezwstydną propagandę patriotyzmu. Nadętą i nieznośnie patetyczną. Zbyt szczegółową i otwarcie demagogiczną. Drażnić muszą toporne nawiązania do współczesności i sztywna, akademicka, pozbawiona życia i energii narracja. Bo chociaż są tu sceny naprawdę zachwycające, całość przypomina zrealizowane po bożemu danie dla szkolnych wycieczek.
Bałem się tego filmu. Poprzedni obraz Spielberga (Czas wojny) był swoistym kuriozum: długi, nudny, tandetny i kiczowaty. Tym razem wiedziałem też, że nie obejdzie się bez amerykańskiego patriotyzmu, pieśni na cześć jankeskich wartości, podręcznikowego tonu. Już po projekcji przyznaję: aż tak źle nie było. Ale też wszystkie moje obawy okazały się jak najbardziej uzasadnione.
Ciężko streścić ten (najdelikatniej mówiąc) przydługi wykład z amerykańskiej historii. Spielberg cofa nas do czasów ostatniego etapu wojny secesyjnej, skupia się na dziele życia Lincolna, a więc sprytnie (m.in. wbrew opinii publicznej) przeforsowanej ustawie znoszącej niewolnictwo (słynna 13. poprawka). Śledzimy realia XIX wiecznej polityki, poznajemy jej mechanizmy, widzimy zakulisowe gry, walki o wpływy… i nieunikniony, finałowy triumf nieposkromionej szlachetności naszego bohatera.
Na tle wspominanego Czasu wojny Lincoln wypada co najmniej dobrze. Bo narzekać (to za chwilę) na nowego Spielberga można, a nawet trzeba. Ale tak, czy siak: dostajemy tu ponad dwie i pół godziny w towarzystwie Daniela Day-Lewisa. Artysty wybitnego; aktora, który gra rzadko, ale każdej roli poświęca się bez reszty. I rzeczywiście: jego Lincoln olśniewa naturalnością, przykuwa uwagę charyzmą, kradnie dla siebie cały film, ale jednocześnie pozostaje postacią z krwi i kości. Dzielnie sekundują mu Sally Field (Mary Todd Lincoln) i kapitalny (zawdzięczamy mu bezcenną w tym napuszonym fresku odrobinę humoru) Tommy Lee Jones (Thaddeus Stevens). Śledząc aktorskie zmagania na najwyższym poziomie łatwiej docenić znakomite zdjęcia Janusza Kamińskiego, bezbłędnie wykonane kostiumy i całą scenografię, pieczołowitą rekonstrukcję realiów historycznych… Wszystko fajnie, tylko czemu tak szybko robi się to zwyczajnie nudne?
Na to pytanie bez wahania odpowie każdy, kto zdecyduje się Lincolna obejrzeć. Spielberg funduje nam bezwstydną propagandę patriotyzmu. Nadętą i nieznośnie wręcz patetyczną. Zbyt szczegółową i (co gorsza) otwarcie demagogiczną. Nieliczne niuanse pojawiają się tu jedynie po to, by podkreślić pomnikowość bohatera. Drażnić muszą toporne nawiązania do współczesności i (co u Spielberga akurat dziwi) sztywna, akademicka, pozbawiona życia i energii narracja. Bo chociaż są tu sceny naprawdę zachwycające, całość przypomina zrealizowane po bożemu danie dla szkolnych wycieczek. Owszem: danie cudownie obsadzone, zrealizowane za miliony itd. Ale sytuacji to nie ratuje.
W błędzie będzie ten, kto stwierdzi, że blisko 70-letni Spielberg zapomniał, jak zaciekawić widza. Przeciwnie: widz jest tu najmniej istotny. I to drażniło mnie w Lincolnie najbardziej: brutalny, programowy cynizm. Chodzi tu tylko i wyłącznie o Oscary. Dostaje je zwykle ten, kto sprawia, że Amerykanie poczują się lepiej. Stąd Spielberg słodzi bez opamiętania. Masa świetnych elementów nie tworzy udanej całości? Pal sześć, nagroda za film jest tylko jedna. W poszczególnych kategoriach można dostać ich całą masę. To zresztą najlepszy przykład: pomimo że Lincolna właściwie nie da się oglądać, istotnie: statuetki dla Day-Lewisa, Kamińskiego i za scenografię/kostiumy będą w pełni zasłużone. Kolejne wyróżnienia odbiorę już jedynie jako ponury żart. Nie pierwszy, jaki zafundowała nam Amerykańska Akademia Filmowa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze