„Reality”, Matteo Garrone
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWsławiony obsypaną nagrodami Gomorrą Garrone powraca po czteroletniej przerwie. W miejsce mrocznej, depresyjnej opowieści o świecie zdominowanym przez mafię wkracza historia lekka, zabawna, pastiszowa. Mimo że urzekły mnie witalność, energia i naturalność tego filmu, z czystym sumieniem mogę polecić jedynie jego pierwszą połowę.
Wsławiony obsypaną nagrodami Gomorrą Matteo Garrone powraca po czteroletniej przerwie. Zaskoczeniem jest już sama tonacja filmu: w miejsce mrocznej, depresyjnej opowieści o świecie zdominowanym przez mafię wkracza historia lekka, zabawna, pastiszowa.
To te same co w Gomorze ulice Neapolu, ale ukazane od całkiem innej strony. Bohaterami są piekarze, gazeciarze, sprzedawcy ryb, spece od drobnych przekrętów. Jeden z nich, Luciano (Aniello Arena) na prośbę córek bierze udział w castingu do miejscowego Big Brothera. We własnym mniemaniu wypada znakomicie i od tej pory nie potrafi myśleć o niczym innym: chęć wystąpienia w programie przeradza się w obsesję. Z początku zabawną, z czasem coraz bardziej niebezpieczną.
Garrone kapitalnie ukazuje ulice ukochanego miasta. Pył, huk, zgiełk, przekrzykujący się Włosi, ich otoczone swoistym kultem, wszechwładne matki. Wielopokoleniowe rodziny, gary parującego spaghetti, przepełnione mieszkania, wino, dobiegające zewsząd odgłosy kłótni, ale i zabawy: to panorama nad wyraz barwna, sugestywna, pełna południowego nerwu. W ekspozycji detali Garrone przypomina Jeuneta, ale kłania się tu przede wszystkim Fellini i charakterystyczny dla niego jarmarczny, cyrkowy świat. Neorealizm reżyser doprawia szczyptą realizmu magicznego, wkrada się tu nieco bajkowy nastrój. Równie zgrabnie wypada zawiązanie intrygi: Luciano z początku jest zabawny, kiedy dostrzegamy, że mimo obsesyjnych starań może w programie (o czym nie chce nawet słyszeć) nie wystąpić, staje się postacią tragiczną, groteskową. Nadal śmieszną, ale budzącą współczucie.
Niestety: gdzieś w połowie filmu Garrone gubi rytm. Reżyser (co w kontekście Reality na pozór wydaje się sensowne) przyjmuję tą samą co w Gomorrze metodę narracji. Raczej podgląda, niż opowiada. Unika gwałtownych zwrotów akcji, stawia na sceny rodzajowe. W efekcie traci kontrolę nad filmem. Bo pojawia się tu i zjadliwa satyra na świat telewizji i (chwilami wyborna) komedia i (w założeniu przejmujący) obraz narodzin obłędu. Niestety: wszystko potraktowane pobieżnie, skrótowo. Ledwo zarysowane wątki okazują się nie dość przejmujące, całość dziwacznie (wybaczcie mi kolokwializm) rozlazła, pozbawiona nerwu, tocząca się w niewiadomym kierunku. I jak to bywa w takich przypadkach: z czasem coraz bardziej nużąca.
Mnie Garrone rozdrażnił brakiem zdecydowania i dyscypliny, ale uczciwie muszę dodać, że film zgarnął m.in. ważne nagrody w Cannes (Grand Prix Festiwalu). Tym razem (moim zdaniem) na wyrost. Ale jak wiadomo nie od dziś: festiwale chętnie wspierają artystów, którym przyniosły rozgłos. Bo nie poradzę: mimo że urzekły mnie witalność, energia i naturalność tego filmu, z czystym sumieniem mogę polecić wam jedynie jego pierwszą połowę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze