Rodzina zrobiła sobie u mnie hotel
MARTA KOWALIK • dawno temuSą ludzie, którzy odliczają dni do końca wakacji, a jesienne chłody witają z ulgą. Pozornie można im zazdrościć: mieszkają nad Bałtykiem, nad mazurskimi jeziorami albo w Zakopanem. Ale jak tu się cieszyć, jeśli rodzina zwala ci się na głowę już w czerwcu i nie odpuszcza do października? W końcu skoro mieszkasz w ładnym miejscu, powinieneś jakoś to odpokutować. Jak tu powiedzieć rodzinie, że nasz dom to nie darmowy hotel?
Nie jest łatwo narazić się na obrazę i niechęć krewnych. Przekonała się o tym Basia z Gdańska. Sześć lat mieszka czterysta metrów od plaży. Raj? Nie, jeśli masz dwa pokoje z kuchnią. A w jednym z tych pokojów przez kilka miesięcy siedzi ci na głowie teściowa albo daleka kuzynka. Basia opowiada:
— Pochodzę z Łodzi. I prawie cała moja liczna rodzina też. Nad morze trafiłam po tym, jak poznałam przyszłego męża. Gdy powiedziałam, że przeprowadzam się do Gdańska, wszyscy byli zachwyceni. Będziemy cię odwiedzać latem – mówili krewni. Nie miałam nic przeciwko temu, Michał też. Z natury jesteśmy gościnni. Chociaż może raczej lepiej powiedzieć, że byliśmy. Od lat nie mieliśmy żadnych prawdziwych wakacji. W zeszłym roku to nawet plaży latem nie widziałam. Obrzydła mi. Powód? Rodzina, która tanim kosztem urządza sobie u nas urlop.
W maju zaczynają się podchody. Ktoś tam chciałby na tydzień w czerwcu, ktoś na dwa w lipcu. Potem przyjeżdżają i… właśnie, to jest najgorsze: myślą, że trafili do hotelu. A ja przez letnie miesiące pełnię funkcje kucharki, sprzątaczki, przewodnika i animatora zabaw. Przy tym wszystkim jeszcze normalnie pracuję. Bo przecież nie mam urlopu przez całe wakacje. Ale rodzina myśli, że skoro oni mają wolne, to ja też. W dodatku to wszystko kosztuje: zużywają przecież gaz, prąd, wodę. Co na to mój mąż? Wścieka się, oczywiście. Ale wychowano go na zasadzie gość w dom, Bóg w dom. Oboje nas tak wychowano, więc zagryzaliśmy zęby aż do tego roku.
Te wakacje miały być inne: w kwietniu na świat przyszła Maja, nasza córeczka. I naprawdę nie mamy czasu ani ochoty zajmować się tabunem ludzi. No i ten niby gościnny pokój jest teraz pokojem córeczki. A kilkumiesięczny szkrab potrzebuje spokoju. Dlatego odmawialiśmy po kolei wszystkim dzwoniącym. I zaczęło się: że jesteśmy egoistami, że co sobie myślimy, że przez nas dzieci nie będą miały wakacji. Zwłaszcza to ostatnie mnie zdenerwowało. Co ja jestem, Caritas? Przez te lata darmowych wakacji mogli sobie oszczędzić na Malediwy. Niby się poobrażali, ale wiem, że w przyszłym roku znowu będą próbowali zrobić sobie darmowe wakacje.
Podobny problem ma Ewa, mieszkanka wsi koło Zakopanego. Jednak jej sytuacja jest o tyle gorsza, że rodzina chce ją odwiedzać zarówno latem, jak i zimą. Wśród krewnych ma zarówno letników, jak i narciarzy. Ewa mówi:
— Czasami mam ochotę przeprowadzić się do Zabrza. Albo, nie wiem, Polkowic. W każdym razie, gdzieś, gdzie nikt nie przyjeżdża w celach turystycznych. Te wakacyjne miejscowości to jest w ogóle moje życiowe fatum. Poprzednio mieszkałam w… Mikołajkach. Jeziora, zieleń, jachty. Jednym słowem: horror, bo tam też ciągle rodzina zwalała mi się na głowę. Całe lato robiłam za kaowca, a sama nie mogłam nigdzie wyjechać. Ale wiedziałam, że to sytuacja przejściowa. Mój mąż ma taką pracę, że co kilka lat z powodów służbowych się przeprowadzamy. Myślałam sobie: dobra, jakoś wytrzymam. Mikołajki to nie mój punkt docelowy. Przecież za chwilę wyjeżdżamy gdzie indziej. No, to wyjechaliśmy w Tatry. I jest jeszcze gorzej, bo w dwóch dawkach. Tu w dodatku mamy większy dom, więc odpada argument braku miejsca.
Nawet tę moją rodzinę rozumiem. Wakacje za darmo to fajna sprawa. Zwłaszcza, że nasi krewni raczej nie są zamożni. Nie stać ich na Hiszpanię czy Włochy. Gdyby nie darmowy nocleg u nas, raczej nie mieliby żadnych wakacji. No i jak tu odmówić? Przecież nie wręczę im adresu pensjonatu sąsiadki wraz z cennikiem. Ale dlaczego korzystając z naszej uprzejmości, nie mogliby sami jej trochę okazać? Robić coś wokół siebie? Dlaczego to ja mam wszystkim gotować? Dlaczego mam po nich sprzątać? Nie wymagam wiele, ale byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby dali coś od siebie. Uczucie, że są wdzięczni i nie traktują mnie jak służby. A tak oni rano wstają i czekają na śniadanie. Potem wychodzą, a ja sprzątam po śniadaniu i gotuję obiad. Potem podaję obiad, sprzątam po obiedzie, robię kolację, sprzątam po kolacji. W międzyczasie sprzątam łazienki i ich pokoje. I padam na nos. Oczywiście, normalnie też gotuję i sprzątam. Ale nie dla kilkunastu osób. Czy mówiłam im o tym? Tak, starałam się być asertywna i stwierdziłam, że powinni mi pomagać. Teraz mają więc lepszy sposób: na kolację przychodzą na przykład koło dziesiątej, tak żebym nie wytrzymała nerwowo i sama jednak wszystko zrobiła.
Co na to mój mąż? Lubi takie goszczenie. To nie on sprząta, nie on gotuje. To co mu tam? Jest fajnym gospodarzem, który przychodzi wieczorem i pije piwo z krewnymi. A ja występuję jako wredna zołza, nerwowa i złośliwa. Uważa, że marudzę i przesadzam. Dla niego goście to sama radość. W tym roku zresztą zaczął mnie pocieszać, że to już ostatnie takie wakacje. Niedługo znowu czeka nas przeprowadzka. Jak znam mojego pecha, to do Międzyzdrojów albo Karpacza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze