Kocisiowie to serbscy Węgrowie, których wojna bałkańska wygoniła do Szwajcarii. Radzą sobie jak mogą i nie ulega wątpliwości, że miliony emigrantów w jakiś sposób podzielają ich doświadczenie. Zaczynają od najprostszych prac, żyją ciężko, skromnie, spotykają się z ostracyzmem społecznym. Jakby nie było, pochodzą z Serbii. Powoli pną się w górę. Zdobywają obywatelstwo, udaje im się otworzyć restaurację, słowem, odnoszą sukces. Opłacało się wyjechać. Ale ciągnie się za nimi cień Serbii, wojennych zbrodni, którym przecież nie są w żaden sposób winni. W ten sposób Kocisiowie dowiedzą się, że zostanie prawdziwym Szwajcarem nie jest wykonalne. Mogą spełnić wszystkie warunki stawiane przez państwo i lokalną społeczność, zdobędą złoty medal z asymilacji – próżny trud. Między nimi a Szwajcarami wyrasta miękka, półprzepuszczalna ściana nie do zburzenia.
Historię rodziny Kosiciów kształtuje wielka historia. Nieprzypadkowo, powieść rozpoczyna się od śmierci Borisa Tito. Wkrótce nastąpi demontaż całej Jugosławi, ujawni się idea Wielkiej Serbii, wybuchną dwie wojny, najkrwawsze od półwiecza. Kosiciowie umkną przed nimi, unosząc ze sobą cząstkę nieszczęścia. Niewinni, ale współwinni, można by rzec, doświadczają odpowiedzialności zbiorowej. Kim naprawdę są? Serbscy Węgrowie starają się o szwajcarskie obywatelstwo, marzy im się dobrobyt Zachodu, lecz spoglądają tęsknie na rodzinną wioskę i jeżdżą do niej, kiedy tylko mogą. Wioska przemienia się na ich oczach, sąsiedzi stają się nieprzyjaciółmi, w znajomych domach pojawiają się obcy. Sytuacja Kosiciów jest nie do pozazdroszczenia. Nie mogą wrócić do domu, gdyż domu już nie ma. Szwajcar nowego im nie zbuduje. Co robić, jak żyć, panie Kosić? Odpowiedź jest prosta. Ratunek przyniesie miłość.
Mam dość mocne przekonanie, że Gołębie wzlatują to wartościowa książka. Jest zapisem szczególnych czasów i wyjątkowego doświadczenia. Odbiłem się od niej jak od ściany, nie mogłem przeniknąć, ani jej zrozumieć. Bohaterowie zlewali mi się ze sobą, kolejne wydarzenia mieszały się, plątał mi się los rodzinny, indywidualny, z zamachem koła historii. Trzeba się uczciwie przyznać – nie zrozumiałem powieści Melindy Nadj Abonji, nic o niej nie wiem i równie dobrze mógłbym ją czytać po węgiersku. To, co napisałem powyżej, jest wynikiem pewnej niezdarnej intuicji. Czuję, że coś tam jest, coś głębokiego i wspaniałego. Nie zdołałem się do tego dogrzebać. Spróbujcie proszę, może jesteście mądrzejsi ode mnie, może Wam się uda.