„Genua. Włoskie lato” Michael Winterbottom
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKameralny, subtelny dramat rodzinny rozgrywający się w zabytkowej scenerii Genui. Reżyser stawia na realizm. Odrzuca techniki budujące napięcie i przykuwające uwagę widza. Gęsta zabudowa Genui tworzy klaustrofobiczny, mroczny, ukryty w cieniu labirynt. Proste ujęcia kapitalnie naśladują percepcję ludzkiego oka. Sprawiają, że widz znajduje się w centrum zdarzeń. Jednak przyzwyczajeni do hollywoodzkiego tempa filmu mogą się w kinie wynudzić. Ci, którzy oczekują refleksji i prawdziwych emocji, będą zachwyceni.
Nie ma chyba we współczesnym kinie drugiego tak wszechstronnego artysty jak Winterbottom. Niczym niegdyś sam Stanley Kubrick — za każdym razem realizuje on zupełnie inny gatunek filmowy. W swoim dorobku ma już m.in. kino wojenne (Aleja snajperów), sensacyjne (Cena odwagi), erotyczne (9 Songs), paradokumentalne (Droga do Guantanamo). Jakby tego było mało, zrealizował również melodramat kostiumowy (Jude), film science-fiction (Kodeks 46), jest też głośnym specjalistą od kina muzycznego (rewelacyjny 24 Hour Party People). Kubricka przypomina jeszcze w jednym — szeroki rozstrzał stylistyczny nie znamionuje w jego wypadku eksperymentów nieukształtowanego twórcy. Przeciwnie — Winterbottom prawie zawsze trafia w dziesiątkę, a o udział w jego filmach ubiegają się największe gwiazdy (m.in. Angelina Jolie, Kate Winslet, Tim Robbins, Woody Harrelson). Najważniejsze wydaje się jednak to, że słynny Anglik nie spoczywa na laurach i wciąż próbuje nowego — czego doskonałym przykładem jego najnowsza produkcja, kameralny, subtelny dramat rodzinny rozgrywający się w zabytkowej scenerii Genui.
Na początku widzimy sielankową scenę rodzinną. Marianne i jej dwie córki jadą samochodem. Przekomarzają się, żartują, przepychają. Dochodzi do wypadku, w którym ginie matka obu dziewczynek. Zrozpaczony ojciec Joe (Colin Firth) decyduje się na wyjazd do Europy. Piękna, zabytkowa Genua ma przynieść im zapomnienie i wyznaczyć nowy początek.
W Genui. Włoskim lecie Winterbottom stawia na realizm. Odrzuca wszystkie techniki budujące napięcie i przykuwające uwagę widza do ekranu. Spokojnie, z zacięciem godnym dokumentalisty pokazuje kolejne dni z życia rodziny. Ojciec rozpoczyna pracę na miejscowym uniwersytecie, wspólnie z córkami zadomawiają się w nowym mieszkaniu, dawna przyjaciółka wprowadza ich w życie (i historię) Genui.
Centralnym tematem jest tutaj śmierć matki, ale wspomina się o niej niezwykle rzadko. Z pozoru wszystko wygląda normalnie. Skalę problemu rozpoznać można jedynie po tym, jak rodzina podchodzi do zwyczajnych, codziennych problemów. Coraz bardziej popularny wśród wykładowców i studentów Joe nie potrafi rozpocząć normalnego życia w nowych warunkach. Usuwa się na bok, maskując traumę przesadną dbałością, z jaką wypełnia obowiązki samotnego ojca. 16-letnia Kelly przeciwnie — rzuca się w wir towarzyskiego i uczuciowego życia Genui. Imprezuje, cieszy się zainteresowaniem, jakie wzbudza wśród młodych Włochów, znajduje sobie chłopaka itd. Dopiero z czasem dostrzegamy, że wręcz obsesyjnie izoluje się od ojca i siostry (a tym samym od bolesnych wspomnień).
Jedynie najmłodsza Mary nie umie znaleźć sobie tematu zastępczego. Dręczą ją koszmary, z czasem ucieka w świat marzeń. Coraz częściej widzi zmarłą matkę, rozmawia z nią, gubi się ojcu, podążając śladem wyimaginowanej postaci (i tu brawa dla Winterbottoma: w wielu scenach istotną rolę odgrywa duch Marianne, ale ani przez chwilę nie rozprasza to skrajnie realistycznej tonacji filmu). I tak będzie do samego końca. Obserwujemy zwyczajne, codzienne czynności. To, co ważne, buzuje gdzieś "pod podszewką". Aż do kulminacji, w której zachodzi katharsis, ale jest to katharsis bez fanfar i fajerwerków. Wzajemne przywiązanie, miłość, pierwsze objawy powrotu do normalności uświadamia Joemu i jego córkom z pozoru proste, zwyczajne zdarzenie. Jakie? Tego mi oczywiście zdradzić nie wolno.
Winterbottom opowiada tę historię w sposób ascetyczny, ale bezbłędny. Równorzędnym bohaterem czyni samo miasto Genuę. Ale nie jest to kolejny, częsty w angloamerykańskim kinie pocztówkowy obraz wypełniony słynnymi zabytkami i olśniewającym południowym słońcem (jak np. w Vicky Cristina Barcelona). Przeciwnie — gęsta zabudowa Genui tworzy tutaj klaustrofobiczny, mroczny, zawsze ukryty w cieniu (sceny plenerowe powstały przy użyciu wyłącznie naturalnego światła) labirynt. A reakcje bohaterów na ów labirynt, nastrój, jaki towarzyszy spacerom po mieście, mówią więcej o psychice postaci niż wypowiadane przez nie kwestie. Efekt ten potęguje praca kamery. Proste ujęcia, często prowadzone "z ręki", kapitalnie naśladują percepcję ludzkiego oka. Sprawiają, że widz znajduje się niejako w centrum zdarzeń.
I można by jeszcze długo chwalić Genuę. Włoskie lato, ale wypada też ostrzec. Preferującym narracje pisane według hollywoodzkich podręczników powolne tempo i realistyczne podejście tego filmu mogą najzwyczajniej znudzić. Za to ci, którzy oczekują od kina refleksji i prawdziwych emocji, z pewnością będą zachwyceni.
A sam Winterbottom? Jaki gatunek weźmie na celownik następnym razem? Jeżeli wierzyć prasowym doniesieniom, już dziś szaleje na planie westernu. I jednego możemy być pewni — nie będzie to zwykły western…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze