„Mad Max: Na drodze gniewu” George Miller
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTęskniący za egzystencjalnym pesymizmem pierwszego „Mad Maxa” mogą sobie odpuścić. Szukający dobrej rozrywki w żadnym razie nie powinni: „Na drodze gniewu” będzie dla nich prawdziwą ucztą.
Informacje o realizacji kolejnej części przygód Szalonego Maxa wywołały we mnie głęboki niesmak. Takie przedsięwzięcia z zasady się nie udają, a czynienie z kultowej serii kolejnej hollywoodzkiej maszynki do zarabiania pieniędzy… Odrobinę nadziei dawało co prawda nazwisko (odpowiedzialnego za wszystkie dotychczasowe odsłony) reżysera, a także obsada, z kapitalnym Tomem Hardym zajmującym miejsce Mela Gibsona. I rzeczywiście: „Na drodze gniewu” wszystkich fanów Maxa nie zadowoli, ale swoich entuzjastów bez wątpienia znajdzie.
To wciąż ten sam, post-apokaliptyczny świat, w którym złożone ze zmutowanych degeneratów gangi walczą o dostęp do benzyny i wody. Największe zapasy tej ostatniej znajdują się w Cytadeli, a więc twierdzy, którą włada psychopatyczny Wieczny Joe (znany z „jedynki” Hugh Keays-Byrne). Na wpół martwi podwładni Joe polują na żywych dawców krwi, wśród uwięzionych znajduje się straumatyzowany utratą rodziny eks-policjant, Max (Tom Hardy). Szansą dla niego okazuje się bunt Imperatorki Furiosy (Charlize Theron), która porywa nałożnice tyrana i ucieka na pustynię. I tak zaczyna się dwugodzinny, wypełniający całe „Na drodze gniewu” pościg.
„Mad Max” startował od niskobudżetowego, artystycznego kina, by w „trójce” stać się bez mała definicją rozbuchanej, hollywoodzkiej superprodukcji. Miller teoretycznie próbuje godzić te tendencje, ale nie oszukujmy się: z chwalebnych początków pozostało tu niewiele. Co najwyżej nastrój i śmiałość, z jaką wykreowano oprawę wizualną. Bo chociaż scenografia, kostiumy itd. zdradzają bardzo wysokie nakłady, jest w nich (zaskakująca jak na 72 — letniego twórcę) odwaga, a nawet przekora. Z jednej strony Miller wskrzesza „madmaxowy” (a więc szary, pusty, spalony słońcem) świat, z drugiej stawia na świadome przegięcie, bywa otwarcie kampowy. Zobaczycie tryskające ogniem heavy metalowe gitary, balansujące na rozpędzonych ciężarówkach ciężarne kobiety… w pierwszych scenach budzi to pewien niesmak, później wciąga, okazuje się zgrabnie rozegranym „przymrużeniem oka”. Dalej mamy już tylko akcję. Stężoną, nieustającą, pozbawioną chwili oddechu. Pościg-potyczka-ucieczka-bitwa… i tak przez cały czas. Zawiodą się oczekujący filozoficznych podtekstów, ale przyznaję: Millerowskie łubu-du nie tylko dorównuje współczesnym standardom. Ono je przewyższa. Jest kapitalnie wyreżyserowane, wciągające, zgrabnie łączy komputerowe efekty z „oldskulowymi” wyczynami kaskaderów. Nie pozostawia miejsca na chwilę nudy, nie pozwala oderwać oczu od ekranu. Niełatwo dziś (samymi tylko eksplozjami, pojedynkami itd.) zaskoczyć widza. Millerowi się to z pewnością udało.
Są tu ciekawe (i nietypowe dla tego rodzaju kina) wątki feministyczne, odrobina humoru, ale to tylko przerywniki. Stąd konkluzja wydaje się prosta.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze