„Fighter”, David O. Russell
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKino sportowe. Kapitalna charakterystyka amerykańskiego społeczeństwa. Film dobrze sfotografowany, wsparty świetną ścieżką dźwiękową i pomysłowo nakreśloną narracją. Jest perfekcyjnie zrealizowany. Ale Mark Wahlberg, nieuzdolniony aktor, także i tu jest (jak zwykle) irytująco bezbarwny.
No i po Oscarach. Sama nagroda dawno już utraciła swój prestiż. Dziś cała gala to jedynie akcja promocyjna mająca na celu pomnożenie zysków, jakie przynosi komercyjne kino skierowane ku tzw. szerokiemu odbiorcy. Co roku naprawdę wartościowe filmy to tzw. (uwielbiani później przez Europejczyków) Wielcy Oscarowi Przegrani. Nie inaczej było i tym razem. Nie sposób zrozumieć czemu pominięto Coenów, czemu najważniejsze laury ominęły Finchera i jego The Social Network. No, ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. 11 Oscarów dla Titanica w 1998 roku: historyczna kompromitacja, po której Oscary przestały mieć jakąkolwiek wartość (poza wspomnianą, czyli promocyjną). Ale dla polskiego widza gala w Los Angeles wciąż ma duże znaczenie. To dzięki niej zachęceni darmową reklamą dystrybutorzy przez cały styczeń i luty fundują nam przegląd wszystkiego co najlepsze w amerykańskim kinie mainstreamowym. Fighter to ostatnia premiera z tej serii.
Ale też kapitalna charakterystyka amerykańskiego społeczeństwa. W ostatnich sezonach Jankesi na nowo pokochali tzw. kino sportowe. Zaczęło się od, trzymającego jeszcze poziom, Za wszelką cenę Eastwooda. A dalej, poszłoooo. Bo w kinie sportowym jest wszystko to, co przemawia do jankeskiej duszy. Jest o honorze, o ambicji, o przełamaniu własnych lęków, jest „ każdy może”, jest „od zera do bohatera”. Jest prawdziwy, stężony wręcz american dream. Etos w którym prawdziwym bohaterem może być prostak, dla którego wszyscy ludzie po maturze (i nie daj boże po studiach) to wymądrzające się bufony. Ale jest też oczywiście o rodzinie, o miłości, o wsparciu lokalnej społeczności… Od kilku sezonów triumfuje kinematografia spod znaku „Rocky na serio”. Stąd łatwo zrozumieć, czemu ten, owszem, bardzo solidnie zrealizowany, dobrze sfotografowany, wsparty świetną ścieżką dźwiękową i pomysłowo nakreśloną narracją, ale w gruncie rzeczy bardzo przeciętny film otrzymał aż siedem oscarowych nominacji.
Ale też statuetki dla Fightera to te, z którymi nie sposób dyskutować. Wyróżniono dwie drugoplanowe role, męską i żeńską. I rzeczywiście: są to wspaniałe kreacje, nawet tylko dla nich samych warto obejrzeć cały film. Zmieniony nie do poznania, łysiejący, karykaturalnie wychudły, zdeformowany Christian Bale gra naprawdę zachwycająco. To jego rola (przebrzmiała gwiazda boksu, niegdyś obiecujący zawodnik, który otarł się o wielką karierę, dziś już jedynie uzależniony od twardych narkotyków bohater miejscowych żuli) pogłębia cały film, daje mu drugie dno, wprowadza treści społeczne, ale też zwyczajnie: ludzkie. Bo dramat Dicky’ego jest sugestywny i przejmujący. Druga statuetka trafiła w ręce Melissy Leo (odtwarzającej tu rolę matki Dicky’ego i jego młodszego brata, głównego bohatera filmu, również boksera, Micky’ego). Leo wykorzystuje podobną co i Bale technikę: jest odpychająca. Tleniona na wściekły blond wielbicielka botoksu, matka siedmiu zidiociałych i karykaturalnie otyłych córek walczy o utrzymanie swojego status quo. Póki utrzyma kontrolę nad synami (jest tu kimś na kształt menadżera) póty będzie mogła liczyć na regularny zysk. Ta toksyczna relacja z początku śmieszy, ale z czasem podkreśla jedyny naprawdę interesujący aspekt Fightera. Bo są tu dwa portrety przegranych ludzi, którzy wciąż walczą o zachowanie godności. Walczą też o przetrwanie. Obie te role nagrodzono Oscarami i są to dwie najmniej kontrowersyjne (bo w oczywisty sposób słuszne) tegoroczne decyzje Akademii.
I tyle. Bo na więcej nie ma co liczyć. Grający pierwsze skrzypce Mark Wahlberg, niegdyś gwiazda infantylnego, dziecięcego rapu (Marky Mark), później reklamowa twarz gaci Calvina Kleina, wreszcie ewidentnie nieuzdolniony aktor, także i tu jest (jak zwykle) irytująco bezbarwny. Sam film, jak już wspomniałem, jest perfekcyjnie zrealizowany. Udający się na seans Fightera widz zostanie poczęstowany garścią dawno i po wielokroć już widzianych banałów. Można, ale jeśli koniecznie o boksie, tak naprawdę lepiej powtórzyć sobie Rocky’ego. Albo jeszcze lepiej Wściekłego Byka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze