"Kill Bill vol. 2", reż. Quentin Tarantino
Po obejrzeniu "Kill Bill vol. 2" okazuje się, że decyzja o podzieleniu całości na dwie części (podjęta przez braci Weinstein) była przemyślanym posunięciem - tak ogromna jednorazowa dawka, choćby nie wiem jak przemyślanego, ale jednak filmowego bełkotu, mogłaby okazać się mocno niestrawna dla większości śmiertelników.
Tak, mistrz miejscami przynudza i wyraźnie nie ma odwagi przyciąć swojego materiału.
"Jedynka" była spójna i lekka, o kontynuacji nie można powiedzieć tego samego, klocki jakoś nie zawsze do siebie pasują. Najlepszymi scenami są te, w których prekursor "filmowego samplingu" bawi się odniesieniami; ubarwia stare klisze, zmienia kontekst, pozostaje gdzieś na granicy parodii i hołdu. Takich na szczęście nie zabrakło, wizyta Czarnej Mamby u mistrza Pai Mei to rozkoszny powrót do dawnych filmów rodem z Hong-Kongu ze szczyptą świeżego spojrzenia fanatyka tego typu kina, za jakiego zawsze uchodził Tarantino.
Sam Gordon Liu jako Pai Mei to przyjemność sama w sobie, w tej części możemy także wreszcie podziwiać Davida Carradine'a (tytułowy Bill), a naprawdę jest co, bo jego kreacja to największe zaskoczenie i prawdziwa perełka "Kill Bill vol. 2" - cudownie ironiczny; kradnie Umie Thurman każdą scenę. Pojawia się również Michael Madsen, ten facet powinien grać tylko u Quentina.
Kicz? Ponownie jest to ważny składnik, chociaż tym razem na pierwszy rzut oka nie wydaje się "zamierzony". Tarantino chyba wykorzystał sytuację związaną z przymusowym podziałem i postanowił zakpić z "tarantinowskich neofitów" zbijając ich nieco z tropu. Wiele dowcipów i odniesień (jak choćby motyw chorej, ale i romantycznej miłości) bez dobrej znajomości jego twórczości pozostaje niezrozumiałych.
Tarantino przyznaje się w wywiadach, że ma ochotę na poszerzenie mitologii osnutej wokół "Kill Bill", wspomina o sequelu, a także prequelu, w którym mógłby się skupić na historii Billa - czyżby Tarantino powoli tracił dystans do swojej, zbudowanej na zapożyczeniach, twórczości? W "Kill Bill vol. 2", póki co, tego nie widać.