„Spisek (Largo Winch 2)”, Jerome Salle
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKontynuacja francuskiej odpowiedzi na Jamesa Bonda i Jasona Bourne’a. Scenariusz oparto na kultowej serii belgijskich komiksów. Króluje tu specyficzna, odwołująca się do komiksowych korzeni umowność. Salle wskrzesza ducha kina wielkiej przygody. Wiele tu klimatu Indiany Jonesa. Narracja wciąga, zaciekawia i nie nuży. Ale też nie udaje gry komputerowej, nie straszy montażem lekceważącym granice naszej percepcji. Co nie znaczy, że film ustępuje amerykańskim superprodukcjom. Są pościgi, kraksy, eksplozje, podniebne akrobacje.
Kontynuacja (jak głosi slogan) francuskiej odpowiedzi na Jamesa Bonda i Jasona Bourne’a. Scenariusz ponownie oparto na kultowej serii belgijskich komiksów o zbuntowanym synu multimiliardera władającego korporacją „W”. W jedynce Largo walczył o spadek, tym razem wystawia całą firmę na sprzedaż a spodziewany zysk (szacowany na, bagatela, 60 mld dolarów) deklaruje przeznaczyć na cele charytatywne. Ale możni tego świata mają inny pomysł na przejęcie „W”. Fabrykują dowody, w świetle których odpowiedzialny za masowe ludobójstwo birmański reżim wojskowy ma być jedynie przykrywką dla interesów Largo i jego nieżyjącego ojca. Z ramienia Interpolu całą sprawę prowadzi ambitna prokurator Diane Francken (Sharon Stone), kontrolowany przeciek do mediów bulwersuje opinię publiczną na całym świecie. Pragnący jedynie beztrosko leniuchować nad tajskim morzem Largo ponownie musi ruszyć do akcji.
Druga część Largo Wincha bardzo mocno przypomina jedynkę. Bo z jednej strony jest to kolorowa, wakacyjna bzdura, którą fani ambitnej kinematografii powinni omijać jak najszerszym łukiem. Z drugiej: tkwi w niej coś naturalnego, niewymuszonego i z pewnością sympatycznego. Rzucający wyzwanie hollywoodzkim superprodukcjom Jerome Salle stawia na odmienność. I rzeczywiście: króluje tu specyficzna, odwołująca się do komiksowych korzeni umowność. Ale nie jest to przymrużenie oka na wzór Rodrigueza, nie idzie tu o mroczną, postmodernistyczną kpinę. Przeciwnie: Salle wskrzesza ducha kina wielkiej przygody. Więcej tu klimatu Indiany Jonesa, niż wspomnianego Jasona Bourne’a. Largo Winch to spełnione marzenie wiecznego chłopca. Marzenie o wspartej najnowszą technologią gonitwie po wszystkich kontynentach, o karceniu super łotrów, o zdobywanych od niechcenia względach pięknych kobiet. O walce dobra ze złem. Takiej, w której wszyscy od początku wiemy, że zatriumfuje to pierwsze.
W dodatku twórcy sprytnie wygrywają europejski charakter całej produkcji. W analogicznych tworach zza wielkiej wody od dawna już biedna, azjatycka wieś mówi perfekcyjnym angielskim, a akcja gna zbyt szybko, by dało się cokolwiek zrozumieć. Tu przeciwnie: towarzysząc Largo w jego nieustannej podróży usłyszymy wszystkie języki tego świata, a narracja, owszem, wciąga, zaciekawia i z pewnością nie nuży. Ale też nie udaje gry komputerowej, nie straszy montażem lekceważącym granice naszej percepcji. Co nie znaczy, że film ustępuje amerykańskim superprodukcjom. Pościgi, kraksy, eksplozje, podniebne akrobacje: to wszystko swobodnie spełnia współczesne standardy.
Rozczarowani będą natomiast Ci, którzy (sądząc po plakacie) w roli dziewczyny francuskiego Bonda chcieliby widzieć naszą rodaczkę, Weronikę Rosati. Hucznie obwieszczane role nadwiślańskich gwiazd w międzynarodowych produkcjach zwykle kończą się na etapie montażu. Czyli, że „naszych” zwykle wycinają. Rosati pozostawiono jedną, króciutką scenę, w której kuli się przerażona na tylnym siedzeniu uciekającego przez rosyjskimi gangsterami auta. A szkoda. Bo w polskim mediach utarło się już, że wypada kpić z Rosati. Ja pamiętam choćby telewizyjnego „Pitbula”, gdzie miała znaczącą rolę i pokazała, że grać potrafi. Twórcy Spisku nie dali jej takiej szansy. Spragnionym Polaków w zachodnich produkcjach pozostaje Dorociński w Kobiecie, która pragnęła mężczyzny. Czy warto go oglądać? O tym opowiemy wam już we wtorek.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze