„1920 Bitwa Warszawska”, Jerzy Hoffman
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzepych inscenizacyjny, piękne kostiumy, autentyczne lokacje i pierwsze polskie 3D. Najsłabszym punktem jest scenariusz. To właściwie zbiór ilustracji. Kompletny chaos, w którym nic do siebie nie pasuje, a bohaterowie pojawiają się jedynie po to, by zaanonsować znane wydarzenia. Hoffman próbuje to zamaskować - bombarduje widza nadmiarem bodźców. Nieznośnie patetyczna muzyka, ujęcia rozegrane w zwolnionym tempie. Nie ma chwili oddechu, miejsca na refleksję.
Historyczne produkcje Hoffmana to swoisty fenomen. Po latach świetności (ostatecznie komu nie podobał się Potop czy Pan Wołodyjowski?) sędziwy reżyser nie odpuścił. I chociaż jego kolejne filmy (Ogniem i mieczem, Stara baśń) to co najwyżej jaskrawy przykład postępującej demencji (a w każdym razie artystycznej bezradności) jak za dawnych lat zawsze są one dużym wydarzeniem. Niby prowokują głównie drwiny, ale koniec końców okazują się gigantycznym sukcesem frekwencyjnym. Nie mam wątpliwości, że tak będzie i tym razem.
Chociaż tym razem zabrakło Hoffmanowi pierwowzoru w postaci wielkiej literatury. I da się to odczuć już po kwadransie projekcji. Najsłabszym punktem 1920 jest scenariusz. Czy może przede wszystkim konstrukcja fabularna, której właściwie… brakuje. Niby dostajemy historię dzielnego ułana Janka (Szyc), który w przeddzień wyruszenia na front oświadcza się swojej ukochanej, artystce rewiowej Oli (Urbańska). Ślubu udziela im legendarny ksiądz Skorupka (Łukasz Garlicki). Dalej młodzi mogą już romantycznie tęsknić, by w tle ich westchnień rozegrała się tzw. wielka historia. I rzeczywiście: wspomagani przez młodego Stalina Lenin i Trocki planują podbój świata, Piłsudski (Olbrychski) wraz z Wieniawą Długoszowskim (Linda) kombinują jak im przeszkodzić itd. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby owe wątki splatały się ze sobą z sienkiewiczowską lekkością.
Niestety: tym razem Hoffman pisał samodzielnie. W efekcie 1920 to właściwie zbiór ilustracji. Kompletny chaos, w którym nic do siebie nie pasuje, a kolejni bohaterowie pojawiają się jedynie po to, by zaanonsować znane z podręczników do historii wydarzenia. Hoffman próbuje maskować ów defekt używając samych tylko i wyłącznie wykrzykników. Bo w 1920 tak naprawdę dzieje się niewiele, ale wrażenie pozostaje zgoła odmienne. Bombarduje się tu widza nieustannym (i nieuzasadnionym) nadmiarem bodźców. Nieznośnie patetyczna muzyka, ujęcia rozegrane w zwolnionym tempie, histeryczne gesty: króluje wysokie C. Nie ma chwili oddechu, miejsca na refleksję. Hoffman wyraźnie inspirował się hollywoodzkimi blockbusterami sprzed kilku lat. Kinem, w którym błyskawiczny montaż przysłania brak treści. Stąd przepych inscenizacyjny. Czy też jego iluzja, bo ostatecznie budżet 1920 to co najwyżej 1/15 kosztów analogicznych produkcji made in USA. Ale przysłowiową „polską bidę” dostrzegą jedynie uważni widzowie. Zamaskowano ją w miarę sprytnie. Piękne kostiumy, autentyczne lokacje i przede wszystkim tak bardzo oczekiwane pierwsze polskie 3D. Temu ostatniemu rzeczywiście niewiele można zarzucić. Jeżeli już, to (chwilami nieco groteskowy) nadmiar. Ale taki najwyraźniej był zamiar Hoffmana: w 1920 wszystkiego ma być aż zanadto. I, zwany już na etapie produkcji „tajną bronią Hoffmana” operator Sławomir Idziak (Helikopter w ogniu, Harry Potter i Zakon Feniksa) wywiązał się z owego „zanadto” naprawdę koncertowo. Świat coraz częściej narzeka na ciemne i wklęsłe 3D? Nasze wręcz eksploduje sycylijskim słońcem, a z ekranu co i rusz wyjeżdżają czołgi, pociągi, koło uszu widzów świszczą szable, na twarze bluzgają im potoki krwi itd. Zalatuje od tego lekką przesadą, wzmaga to nadmiernie teatralne wrażenie, ale nie przeczę: fani 3D z pewnością będą zadowoleni.
Tyle, że ginie w tym wszystkim nie tylko klarowność, ale też epicki charakter. Bo bitwy i potyczki z jednej strony dają iluzję bycia w centrum zdarzeń (wyraźnie inspirowano się Szeregowcem Ryanem). Z drugiej: nie sposób śledzić przebiegu kampanii. Ale najwyraźniej tak miało być. Dziwi tylko jedno. Bo skoro Hoffman postawił na hollywoodzką sieczkę, prostą (by nie rzec prostacką) rozrywkę dla mas, to w porządku. Bez mała osiągnął swój efekt. Tylko dlaczego pozwolił sobie na jeden, kardynalny błąd? Mowa tu oczywiście o głównej roli w wykonaniu Nataszy Urbańskiej. Kto zdecydował, by debiutowała na dużym ekranie w jednej z najdroższych, polskich produkcji? Pozostanie to dla mnie zagadką. Każde jej pojawienie się na ekranie to swoiste kuriozum. Na pozór można to tłumaczyć samą budową scenariusza, w którym nie ma postaci z krwi i kości. Są jedynie ucieleśnienia wzorców i postaw. Ale wcielają się w owe marionetki (i ożywiają je) wybitni aktorzy. Przyzwoicie dają sobie radę Szyc, Dziędziel, Bończak, Olbrychski, Żebrowski. Naprawdę kapitalni są Linda i Ferency. Na ich tle Urbańska wypada karykaturalnie. Bez jej udziału 1920, przy całym swoim ostentacyjnie ludycznym założeniu, nie byłoby aż tak złe.
Bo nie mam zamiaru piętnować Hoffmana za patriotyczny kicz, patetyczny obrazek ilustrujący szkolne podręczniki itd. Bądźmy szczerzy: wiedzieliśmy, że tak będzie. Ale deklaratywność narracji i rola Urbańskiej dodają tu posmaku filmowego kampu. Wielbiciele tego ostatniego (a więc modnego od kilku lat napawania się przejaskrawionym do granic możliwości kiczem) będą zachwyceni. Bo śmiechu jest tu co nie miara! Kolejne wydarzenia, niczym grecki chór, komentują kabaretowe występy Oli. Nasi w ataku, przebitka na scenę, Urbańska (okrutnie fałszując) śpiewa: bolszewika goń-goń-goń! Nasi zmasakrowani, znów wracamy do teatrzyku, przytłumione światła i rozkwitają pęki białych róż. A kiedy zapłakana Urbańska dorywa się do ciężkiego karabinu maszynowego… to już jest ubaw po same pachy! Bo faktycznie, 1920 bywa przezabawne. Tyle, że wbrew założeniom i nie tak, jak życzyliby sobie tego twórcy.
Ale hit i tak będzie. Bo Hoffman to lepszy cwaniak. Jego 1920 żenuje, ale nie nudzi. Zawstydza, ale bawi. Obejrzą je miliony. Boję się tylko, że zaowocuje to zielonym światłem dla kolejnej jego adaptacji Ważnego Historycznego Wydarzenia. Oby nie było to Powstanie Warszawskie. Tego bym już naprawdę nie zniósł.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze