"Dziewczyna znikąd", Helena Sekuła
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka może oczarować klimatem retro - to kolejny już dowód na mitologizowanie się czasu Polski Ludowej. Autorka proponuje wyprawę do świata milicjantów i ciut archaicznych przestępców. Sekuła była asystentem prasowym przy komendzie i stąd sprawnie posługuje się ginącym już słownikiem grypsery. Dzięki czemu powieść stanowi dokument nie tylko literackiej konwencji, ale i polszczyzny.
Polski kryminał ostatnich lat wypracował swoje konwenanse — najważniejszym wydaje się zżycie autora z określonym czasem, miejscem, bohaterem, przy czym czas właśnie wybija się na plan pierwszy. Krajewski odniósł nieprawdopodobny sukces opisując swój Wrocław sprzed drugiej wojny, Konrad Lewandowski wykonał podobny manewr w odniesieniu do Warszawy i ostatnio Poznania. Krzysztof Maćkowiak w Raporcie Badeni posłużył się scenerią modernistycznego Krakowa, a najdalszą wycieczkę w przeszłość wykonał Mariusz Wollny, umieszczając swojego Kacpra Ryxa w czasach Jagiellonów. Mamy do czynienia z przemyślanym zabiegiem, pewnym, bardzo konkretnym wyborem tła dla kryminalnych perypetii. O tym wyborze decyduje pospołu prywatna fascynacja autora, decyzje literackie, które wcześniej podjęli inni (po Krajewskim nie można już pisać o Breslau), wreszcie, nie oszukujmy się, próba przewidzenia oczekiwań czytelniczych.
Helena Sekuła proponuje wyprawę do Polski Ludowej, w świat milicjantów i ciut archaicznych przestępców, wyraźnie kojarzących się ze Złym Leopolda Tyrmanda. I nie ma czemu się dziwić, od powstania tej książki minęło ponad pół wieku, dzięki czemu możemy wyraźnie prześledzić, co zmieniło się przez ten czas w sposobie uprawiania literatury kryminalnej. Nie tylko język, ten, porównany ze współczesnymi nam autorami wydaje się nieco statyczny. No i świat nam zbrutalniał, wszystkie, przedstawione w książce wydarzenia sprawiają wrażenie rozgrywających się na innej planecie, nie tylko przez wzgląd na szarą scenerię epoki Gomułki.
To sympatyczne czytadło otwiera scena zuchwałej kradzieży — na wernisażu fotografii ktoś obrabia całą śmietankę kulturalną i polityczną. Oddelegowany do sprawy major Korosz zaczyna szperać między zawodowymi złodziejami, ci jednak umywają ręce, czemu trudno się dziwić. Środowisko doliniarzy było wówczas solidarne, a nikt o zdrowych zmysłach nie okradłby kogoś wysoko postawionego, w obawie przed represjami. Wkrótce potem, starzy mistrzowie zaczynają zbierać łomot od kogoś, kto wyraźnie chce, by zamilkli (jest więcej niż pewne, że, gdyby Sekuła pisała dzisiaj, zostaliby zamordowani), a trop prowadzi do nowego gracza, niejakiego Hrabiego Siekierek. Czy coś może łączyć te złodziejskie perypetie z młodą dziewczyną zatrudnioną przez fotografa, na którego wystawie zaczął się ten ambaras? No pewnie, że może! Znamy przecież tytuł.
Przed rozpoczęciem kariery pisarskiej, Sekuła była asystentem prasowym przy komendzie i stąd sprawnie posługuje się ginącym już słownikiem grypsery. Jest wiec worycha (złodziej), neptek (oferma) czy też binia (kochanka) oraz dużo więcej zapomnianych już słów, dzięki czemu powieść stanowi dokument nie tylko pewnej literackiej konwencji, ale i polszczyzny.
Dziewczyna znikąd może oczarować klimatem retro — to kolejny już dowód na mitologizowanie się czasu Polski Ludowej, przynajmniej w wersji literackiej. Pewne wymiary ówczesnego świata nikną ze względu na wymagania konwencji i realia, w jakich Dziewczyna znikąd powstawała, nie przeczytamy za wiele o Służbach Bezpieczeństwa, walce ze spekulantami czy opozycjonistach katowanych gdzieś, po piwnicach. Ale, gdy na planie pojawia się galeria łotrów, sięgająca korzeniami jeszcze przedwojnia, to aż łezka w oku się kręci. Chłopy to twarde, honorne, a na tle dzisiejszych bandytów (choćby znanych jedynie z książek), jawią się niemal jako ci anieli, co z niebios zstąpili — bez wahania oddalibyśmy im dzieci w opiekę, portfel i klucze od domu.
A milicjanci? Sprytni jak Kloss, szlachetni jak kapitan Żbik, a przystojni, jak, nie przymierzając, Borewicz.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze