"Paw królowej", Dorota Masłowska
ANNA GIDYŃSKA • dawno temuMasłowska jest jednak... skuteczna. Nie sposób bowiem skrytykować jej twórczości bez narażenia się na zarzut bycia uwstecznionym betonem – konieczny jest zachwyt, a przynajmniej umiarkowane pochwały. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w tak lubianej przez Masłowską mowie potocznej „paw” to określenie zarówno wymiotów, jak i czegoś wyjątkowo niegustownego. Zaś, jak wiadomo z wielu wywiadów, sama Masłowska określana jest mianem Królowej. To rzuca nowe światło na utwór i sprawia, że lepiej słychać złośliwy chichot autorki. Tak czy inaczej – chapeau bas, Królowo.
Dorota Masłowska jest z całą pewnością jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci polskiej sceny literackiej. Kto to widział, żeby dziewczyna ledwo po liceum odebrała Paszport Polityki za osiągnięcia literackie? Kto to widział, żeby książka była napisana polszczyzną hiperpotoczną, pełną (zakładam, że świadomie popełnionych) błędów językowych? No, ale stało się. Druga książka Masłowskiej „Paw królowej”, osadzona jest w tej samej stylistyce – znów mamy swobodny strumień świadomości, znów mamy kulawą, bełkotliwą polszczyznę, znów mamy coś, co do tej pory zdarzało się głównie w wypracowaniach tych mniej zaznajomionych z zasadami języka polskiego uczniów. Tyle tylko, że teraz nazywa się to nowoczesną, odkrywczą pod względem formy literaturą.
Nie będę ukrywać, że mój stosunek do twórczości Masłowskiej jest co najmniej chłodny, chociaż rozumiem jej zamysł – znaleźć formę literacką adekwatną do jakości przedmiotu opisu. A jako że obiekt jej zainteresowania jest ohydny, kaprawy i durny, takaż proza. Znacznie większe wrażenie robią na mnie klasycy, na przykład taki Boris Vian, który rozpad rzeczywistości potrafił odmalować językiem całkiem dobrze trzymającym się kupy i zgodnym z zasadami gramatyki. Przykłady można by mnożyć długo. Ale wracając do Masłowskiej — drugą książką udowadnia przynajmniej to, że autorka ma jeszcze w głowie dużo pomysłów na kolejne książki.
„Paw królowej” to rymowana (tu i ówdzie) opowieść o showbiznesie w Polsce, o układach i układzikach, o niepotrzebnych uczuciach i o trudnościach utrzymania się na fali. Tak, chodzi oczywiście o Warszawkę. Chyba każdy słyszał to pogardliwe określenie, słowo-wór, w które wrzucamy tych mieszkańców stolicy, którzy obracają się gdzie trzeba, wyglądają jak trzeba, zajmują się – jak to się dziś mówi — szeroko pojętą kulturą albo po prostu pozują na jej znawców.
W książce spotkamy przeraźliwie brzydką dziewczynę, która pała miłością do bardzo modnego muzyka, a także ambitną kasjerkę, modną młodą artystkę, dziennikarzy… Te postaci, szpetne i niewydarzone, powstają z kart książki i odgrywają przed czytelnikiem teatrzyk ich nędznego życia. Surrealistyczne ilustracje znanego z „Lampy” Macieja Sieńczyka pomagają przenieść się do tego świata, który dla wielu z czytelników znajduje się tuż za rogiem, a może nawet jest ich własny świat, tyle że odbity w krzywym i brudnym zwierciadle – nie wątpię bowiem, że Warszawka zaczytuje się w Masłowskiej, szukając odwołań do znajomych i samych siebie. Fabuła jest tutaj raczej pretekstem do postawienia bohaterów w pewnych sytuacjach, ku uciesze gawiedzi, niż walorem książki samym w sobie. Mimo to zawiść, chciwość, zaciekłość i bezwzględne pragnienie wybicia się wyłaniają się w pełnej krasie z tych pomyj po fabule jak Wenus z morskich fal. Forma nie utopiła treści.
Jak napisałam, mój stosunek do twórczości Masłowskiej jest raczej chłodny. Nie jestem wielką fanką pisarki, której główne osiągnięcie polega na tym, że doprowadziła do perfekcji przeżuwanie polszczyzny, która spływa rynsztokiem i zwracanie jej w postaci książkowej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze