"Śmierć w banku Main Chance", Colin Forbes
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZnawcy kryminału znają bez wątpienia konstrukcję zwaną wyspą, choćby dlatego, że od niej wszystko się zaczęło – zgodnie z nią trup pada w odosobnionym miejscu, liczba podejrzanych jest ograniczona do kilku osób, a wśród nich z pewnością jest morderca. Zmarły rok temu Colin Forbes w swojej przedostatniej powieści wraca do tego szlachetnego i zakurzonego już sposobu budowania akcji. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował go uwspółcześnić.
Znawcy kryminału znają bez wątpienia konstrukcję zwaną wyspą, choćby dlatego, że od niej wszystko się zaczęło – zgodnie z nią trup pada w odosobnionym miejscu (posiadłości, mieszkaniu lub na wyspie właśnie, jak w powieści „Dziesięciu małych Murzynków” Agaty Christie), liczba podejrzanych jest ograniczona do kilku osób, a wśród nich z pewnością jest morderca. Zmarły rok temu Colin Forbes w swojej przedostatniej powieści wraca do tego szlachetnego i zakurzonego już sposobu budowania akcji. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował go uwspółcześnić.
Czy po czterdziestu latach dłubania w słowie i tyluż prawie popełnionych książkach można zachować trochę świeżości? Pewno nie można, zresztą Forbes specjalizował się w dynamicznych powieściach sensacyjnych, tworzonych zapewne z myślą o powolnych brytyjskich pociągach lub londyńskim metrze, gdzie trzeba jakoś zabić czas. Tu jednak jest w słabszej formie, choć wielbiciele jego prozy ucieszą się na jeszcze jedno spotkanie z oficerem brytyjskich służb specjalnych Tweedem, jego piękną asystentką i resztą ekipy.
Tweed — równie niezniszczalny co błyskotliwy — udaje się do rezydencji niejakiej Belli Main, wiekowej milionerki, właścicielki doskonale prosperującego banku Main Chance, która akurat otrzymała ofertę sprzedaży od bogatego bandyty mieniącego się biznesmenem. Gdyby ją przyjęła, nie byłoby zapewne książki, lecz szczęśliwie dla miłośników prozy Forbesa odmawia i wkrótce zostaje zamordowana we własnej posiadłości, do tego w brutalny sposób. Zgon ów w naturalny sposób wiąże się z niedoszłą transakcją, szkopuł w tym, że Tweed, grzebiąc w sekretach rodziny denatki, natrafia na oszałamiającą ilość brudu, wskutek czego podejrzani stają się wszyscy.
Gdyby Forbes rozegrał swój dramat na przestrzeni domu, gdzie popełniono zbrodnię (czego lektura wymaga, przynajmniej jeszcze w jednym miejscu), otrzymalibyśmy kameralny kryminał w starym stylu, co byłoby nawet miłym gestem ze strony wiekowego autora. Niestety, jakiś irytujący nawyk, wymóg wydawcy lub moment zaćmienia kazał Forbesowi wprowadzić drugi sensacyjny wątek. Z naiwnością dziesięciolatka opisuje więc znerwicowanego milionera będącego niby asem zbrodni, który na ciemnych sprawach dorobił się majątku, a popełniającego fuszerkę za fuszerką, nie kontrolując nawet własnej bandy zbirów. Byle cwaniaczek takiego okręciłby wokół palca, a żeby było gorzej, Forbesa zawodzi wyczucie dialogu, jakby sam miał serdecznie dosyć opowiadanej przez siebie historii. Oto na przykład facet trzyma faceta na muszce i mówi:
— Szykuj się do nieba, żołnierzyku – rzucił z ironią Max.
- Ty nigdy tam nie trafisz, łajdaku! – odkrzyknął Newman.
Tak twardzi faceci rozmawiają w nowej powieści Colina Forbesa. Podobnych przykładów jest więcej.
Sięganie po „Śmierć w banku Main Chance”, a nawet pisanie o tej powieści ma sens ze względu na samą historię śledztwa, utrzymaną we wspomnianej już archaicznej konwencji. Dobiegający osiemdziesiątki Forbes powraca tutaj do źródła, z którego wyszedł, cytuje je z rozmysłem i świadomie, wyraźnie ciesząc się, ze starczyło mu życia, aby zagrać w grę z młodości. Kłopot w tym, że obudowując intrygę sensacyjnym wątkiem, nie przysłużył się jej, a radość z literackiego zabiegu będą mieli tylko pasjonaci kryminału, spełniający się w oglądaniu klocków, z których zbudowana jest książka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze