„Jak urodzić i nie zwariować”, Kirk Jones
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFabuła oparta na bestsellerowym (35 mln sprzedanych egzemplarzy) poradniku pt. W oczekiwaniu na dziecko. Twórcy opisanymi w książce radościami, kłopotami, zagrożeniami obdzielają pięć par. Oczekiwać będą wraz z partnerami Cameron Diaz, Elizabeth Banks, Brooklyn Decker, Jennifer Lopez i Anna Kendrick. Film nie zachwyca, ale też i nie odtrąca. To banalna, skierowana do szerokiej publiczności i karmiąca się stereotypami komedia bliska nurtowi romantycznemu.
Od kilku lat rozkwita na naszych oczach tzw. moda na dzieci. Gwiazdki trzeciorzędnych seriali dumnie prężą zaokrąglone brzuszki na łamach celebryckich magazynów; te same periodyki coraz częściej wydają dodatki typu Gwiazdy i ich dzieci. I fajnie. Jak nie trudno się domyśleć swoje próbują na tym ugrać także hollywoodzcy producenci. Tym razem nad wyraz dosłownie, bo wchodzący właśnie na nasze ekrany Jak urodzić i nie zwariować to fabuła oparta na bestsellerowym (35 mln sprzedanych egzemplarzy) poradniku pt. W oczekiwaniu na dziecko.
No właśnie. Poradnik, fabuła… przerobienie poradnika na scenariusz filmowy wydaje się zadaniem cokolwiek karkołomnym. Twórcy Jak urodzić (słusznie zresztą) odwołują się do najprostszej metody. Opisanymi w książce radościami, kłopotami, zagrożeniami obdzielają pięć par. Bardzo różnych, bo „oczekiwać” będą tu wraz z partnerami m.in. gwiazda telewizyjnego show (Cameron Diaz), właścicielka podupadającego salonu kosmetycznego (Elizabeth Banks), młodziutka żona podstarzałego, ale bardzo zamożnego kierowcy wyścigowego (Brooklyn Decker). A, jako, że żyjemy w czasach wszechobecnej poprawności politycznej w gronie bohaterek nie zabraknie oczekującej na rozpatrzenie wniosku adopcyjnego fotografki (Jennifer Lopez) i studentki, która zaliczyła tzw. wpadkę (znana m.in. z Sagi Zmierzch Anna Kendrick).
Przyznam szczerze: siadając do pisania tej recenzji poczułem lekkie ukłucie tremy. Dzieci nie mam i póki co nie planuję ich mieć, więc co ja w sumie mogę na ten temat wiedzieć? Na szczęście moją rolą jest ocenić film, a ten prezentuje się… średnio. Z pewnością nie zachwyca, ale też i nie odtrąca. Jak rzadko wszystko zależy tu od oczekiwań. Fani ambitnej, „festiwalowej” kinematografii powinni omijać Jak urodzić i nie zwariować jak najszerszym łukiem: to banalna, skierowana do szerokiej publiczności i karmiąca się stereotypami komedia bliska nurtowi romantycznemu. Z drugiej strony kino ma sens także jako niewyrafinowana rozrywka i tu wypada film docenić. Autorzy (na szczęście!) pamiętali, że ich dzieło oglądać będą przede wszystkim kobiety. Stąd (raz jeszcze: na szczęście!) nie ma tu rozpanoszonych ostatnio w amerykańskiej komedii mainstreamowej zagrań a’la bracia Farelli (czyli tzw. humoru fizjologiczno-toaletowego). Owszem, nie sposób śmiać się z ciąży bez nawiązań do gazów, czy nudności, ale Jones nie zapomina, że kieruje swój film do widzów dorosłych. Stąd humor bywa do przesady sztampowy, ale nigdy wulgarny.
I właśnie owa „średniość” najlepiej definiuje całe Jak urodzić. Ogląda się to (chociaż film niepotrzebnie przeciągnięto do dwóch godzin) bezboleśnie. Humor czasem trafia (kapitalny gang obwieszonych nosidełkami, pchających wózki i plotkujących ojców), kiedy indziej zbyt mocno bazuje na powtórzeniach, by móc się nim cieszyć. Podobnie z kreacjami: Kendrick jest nad wyraz urokliwa, Banks z wdziękiem (i jako jedyna) wymyka się dyktaturze hura-optymistycznej konwencji. Ale już Lopez tradycyjnie uprawia żenujące na każdym kroku pseudo-aktorskie drewno. Rozczarowuje też coraz mocniej uwięziona w kostiumie zidiociałej blondyneczki Cameron Diaz.
Cóż można dodać więcej? Może tyle, że Jak urodzić to klasyczny, hollywoodzki produkt. Bezpieczny i sztampowy. Nikogo nie urazi, ale do realizmu mu daleko. Jest ckliwie, naiwnie, zachowawczo. Jeśli pojawiają się fragmenty bardziej „serio” (poronienie) twórcy natychmiast kontrują je toną lukru. Zawsze prowadzą do nieuniknionego happy endu, po drodze promując jeszcze konserwatywne wzorce i swoistą mentalność pięćdziesięciolatka, bo na jakiekolwiek kontrowersje nie ma tu oczywiście miejsca itd. Ale jeżeli komuś to nie przeszkadza powtórzę: ogląda się bezboleśnie. A to na tle amerykańskiej, „multipleksowej” komedii i tak spore osiągnięcie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze