"Lakier do włosów", reż. Adam Shankman
DOROTA SMELA • dawno temuOto uczta dla miłośników zarówno musicali, jak i szalonych lat 60. oraz wszelkich retrosentymentów. Trzecia albo nawet czwarta inkarnacja Lakieru do włosów to nie tylko dwie godziny skocznych piosenek, ale też i wielki manifest tzw. kultury campowej. Jest to niezwykle ciepła, landrynkowo-naiwna, a zarazem permanentnie pogrywająca z widzem opowieść o pulchnej dziewczynce z Baltimore imieniem Tracy Turnblad. Nastolatka ta radośnie celebrująca uroki życia mimo widocznej kluskowatości marzy o byciu tancerką.
![](https://m.kafeteria.pl/9c26fd2bd8feb8715c70a8de-d9edd4b,730,0,0,0.jpg)
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Oto uczta dla miłośników zarówno musicali, jak i szalonych lat 60. oraz wszelkich retrosentymentów. Trzecia albo nawet czwarta inkarnacja Lakieru do włosów to nie tylko dwie godziny skocznych piosenek, ale też i wielki manifest tzw. kultury campowej.
Przypomnijmy, że film pierwotnie wyszedł spod ręki niezwykle ekscentrycznego, na wskroś amerykańskiego reżysera filmowego Johna Watersa w 1988 roku. Potem scenariusz został zaadaptowany na Broadwayu, następnie przerobiony na zwykły tekst sceniczny.
Jest to niezwykle ciepła, landrynkowo-naiwna, a zarazem permanentnie pogrywająca z widzem opowieść o pulchnej dziewczynce z Baltimore imieniem Tracy Turnblad. Nastolatka ta radośnie celebrująca uroki życia mimo widocznej kluskowatości marzy o byciu tancerką. Konkretnie uczestniczką programu tanecznego lokalnej stacji telewizyjnej, w którym udziela się również jej rówieśnik i obiekt westchnień wszystkich licealistek — Link. Są wczesne lata 60., w modzie są tapirowane na hełm fryzury usztywnione grubą warstwą lakieru. Oczywiście nie dotyczy to posiadaczy afro. To czasy segregacji rasowej, która w pewnych, wyjątkowo wyzwolonych kręgach zaczyna zgrzytać z poprawnością polityczną. W ulubionym programie Tracy jeden dzień, nazywany murzyńskim, jest poświęcony tańcom i muzyce Afroamerykanów. Ku ubolewaniu Tracy tylko jeden. Na szczęście dziewczynka, która ostentacyjnie nudzi się na lekcjach, często ląduje w tzw. kozie, gdzie w towarzystwie czarnoskórych uczniów pobiera bardziej rozrywkowe lekcje nowych kroków. Tymi to nowinkami wkrótce zrobi furorę, przekonując swoją mamę-hipopotamicę, że najbardziej nawet absurdalnym marzeniom powinno się dać szansę.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Historia otyłej, będącej czystą dionizyjską afirmacją dobrych stron życia Tracy, jej tanecznej manify przeciw nietolerancji i krucjaty w słusznej sprawie jest tak rozbrajająca, że chyba tylko zwolennicy kina nihilistycznego nie poddadzą się jej urokowi. Przesłanie tej historii jest czytelne niczym transparent — bycie innym nie znaczy gorszym, tylko wyjątkowym. Rasizm i wszelkie mu podobne uprzedzenia nie pasują do nowych czasów, które bycie cool definiują jako obnoszenie się ze swoją oryginalnością. Rudzi, grubi, Afroamerykanie zadają kłam uniformistycznemu — zestandaryzowanemu niczym produkty fabryki Forda — społeczeństwu laleczek Barbie i Kenów.
Wiele z tych myśli pojawia się w piosenkach, świetnie napisanych i pełnych humoru. Muzyka jest doskonałą mieszanką grzecznego białego rock'n'rolla i ognistej, czarnej funkowo-soulowej dyskoteki (New Girl in Town przypomina kawałki The Supremes). I ta cudowna obsada! Nie można było znaleźć lepszej dziewczynki do roli Tracy niż debiutantka Nikki Blonsky. Ta dziewczyna jest prawdziwa, sympatyczna i ma w sobie ogień. Reszta to weterani — blada i dumna Pfeiffer jako była miss, Christopher Walken już po raz drugi z rzędu w musicalu. Maskotką filmu jest jednak Travolta w roli mamy Tracy — smutnej gospodyni domowej, która przez piętnaście lat nie oglądała świata, pochylając się nad deską do prasowania, a teraz poczuła rock'n'rolla. Ten głos, ta twarz, te gabaryty — istny camp, czyli estetyka wchodząca w skład postmodernizmu i będąca ni mniej, ni więcej, tylko kiczem wziętym w ironiczny cudzysłów. Takim pozytywnym kiczem był Rocky Horror Picture Show i poprzednie filmy Watersa. Campem niezamierzonym były występy Violetty Villas i obrazki serca Jezusa. Słowem camp to kicz kultowy, który przez swoje nasycenie zaczyna być zabawny, interesujący, figlarny.
Tak jest właśnie z Lakierem, który został przecież wymyślony przez pioniera campu — Watersa. Film celebruje kiczowate musicale, wtrącając w sam środek lukru turpistyczne akcenty. Śpiewając swój hymn na cześć Baltimore, Tracy mija ulicznych meneli, w miłosnym wyznaniu państwo Turnblad raczą się porównaniami do pleśniowego sera i taniego wina, gadżetem reklamowym Tracy są pierdzące poduszki z jej podobizną, a antyrasistowski protest song zawiera dwuznaczne wersety w stylu "Im ciemniejszy owoc, tym słodszy sok". Nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł się źle bawić na tym radosnym, popcornowym, międzypokoleniowym poprawiaczu humoru.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze