„Wiele Demonów”, Jerzy Pilch
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuOpowieść przynosi wyraźną poprawę, a nawet więcej – dygresyjność, anegdotyczność, ucieczka w dialog filozoficzny, wyraźnie autorowi służy. Są tu sceny piękne i groźne. Inne epatują czarnym humorem.
Oto świat, który zniknął, wydawałoby się – chwilę temu. Na polskiej prowincji, pod najczarniejszą komuną żyją sobie spokojni luteranie. Wiatry historii przechodzą jakby obok, a Bóg zagląda tylko z rzadka, a jeśli już, posługuje się oczyma pewnego listonosza. Fryderyk posiada dar widzenia rzeczy ukrytych – wie kto umrze, a kto żył będzie, komu urodzi się dziecko, a komu padnie krowa. Umiejętność przewidywania wyników meczy piłki nożnej również nie pozostaje bez znaczenia, zresztą Pilch, autor „Wielu Demonów” nie po raz pierwszy daje wyraz swojej fascynacji futbolem.
W tej scenerii dochodzi do nieszczęścia i to podwójnego. Przepada piękna i młoda pastorówna Ola, co jeszcze można by, od biedy, jakoś przeboleć. Za to jej siostra przyprowadza nowego narzeczonego, katolika. Zamążpójście oznacza porzucenie wiary luterańskiej, czyli, mówiąc bardziej współcześnie, kwas co się zowie. Żeby dziewczyna szła do papistów! Tak się nie godzi. Ojciec rwie włosy z głowy, staruchy lamentują, a chłopy radzą nad kieliszeczkiem, co począć. Bóg w sennej Sigle jest traktowany bowiem ze śmiertelną powagą.
Pilch nie umie kłamać – to wiemy od dawna. Wymyślanie, koncypowanie, tworzenie fikcyjnych zdarzeń i bohaterów nigdy nie szło mu najlepiej, czego wyrazem było kompletnie nieudane „Miasto utrapienia”. Opowieść o listonoszu przynosi wyraźną poprawę, a nawet więcej – dygresyjność, anegdotyczność, ucieczka w dialog filozoficzny, wyraźnie mu służy. Na sznureczek prościutkiej opowieści o zaginionej dziewczynie nawinięto mnóstwo historii rozpisanych na wiele głosów. Mówią nam staruszki, twardzi goście, dzieci i pijaczkowie, a czytelnik może odnieść wrażenie, że otworzywszy książkę znalazł się w środku gwarnej wsi.
Są tu sceny piękne i groźne, jak choćby wyprawa do niezwykłego ogrodu, gdzie, rzekomo, przepadła dziewczyna. Inne epatują czarnym humorem: weźmy tylko nieboszczyka złożonego do trumny we własnym domu i facetów, którzy muszą go wynieść. Niestety, łapiduchy wniosły trumnę w częściach i ta teraz nie chce przejść przez drzwi. Co zrobić z umarłym? Jak zanieść go na cmentarz? Oto jest pytanie.
A pytań pojawia się mnóstwo. Wszyscy mieszkańcy Sigle (noszący zresztą cudowne nazwiska w rodzaju Wzmożka czy też Szczątek) bezustannie dyskutują o sprawach kardynalnych. W jaki sposób można osiągnąć szczęście? Czego chce od nas Bóg? Co czeka człowieka po śmierci? Jak jest w piekle, jak w raju, jak białe są uda sąsiadki? W ten sposób, wieś zmienia się w polską, swojską, luterańską szkołę domorosłych filozofów, gdzie każdy ma swoje zdanie na każdy temat i wręcz pali się do dyskusji.
Z tego roju pytań wyłania się jedno, w mojej opinii najważniejsze: czy można żyć obok? Przecież tuż za granicą wioski dokonują się wielkie zmiany. Powstają miasta. Pojawiła się nowa, świecka ideologia o nieznanej liczbie mutacji. Zachód Europy zmierza jeszcze w inną stronę, a wszystko niedługo podlegnie unifikacji. Czy do przetrwania wystarczą dobrzy ludzie, wódeczka i Bóg? Nie sądzę. Sigle zniknie razem z niezwykłym listonoszem, przepadnie jak dziewczyna, nawet Bóg pójdzie w sobie tylko znanym kierunku. Co zostanie? Pustka, dokładnie taka sama, jak w czytelniku, po skończeniu lektury tej książki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze