"Władca Pierścieni: Powrót króla", reż. Peter Jackson
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temuJackson poprowadził narrację po mistrzowsku. Uniknął nawet poważniejszego zachwiania ciągu przyczynowo-skutkowego (zwykle niwelował ten problem w dłuższej wersji filmu). Zręcznie manewruje pomiędzy wątkami tak, żeby widz w żadnym momencie nie poczuł znużenia. Wielka bitwa na polach Plennoru (o której było chyba najgłośniej przed premierą) nie dominuje ekranu w najmniejszym stopniu. Wygląda niesamowicie, tak jak cała strona wizualna, ale nie przytłacza.
Dla Petera Jacksona ten film to zwieńczenie prawie dziesięciu lat pracy, w które wliczyć należy nie tylko kilka lat spędzonych na planach zdjęciowych (zarówno naturalnych, jak i sztucznych), w pracowniach komputerowych, modelarskich i innych, ale też miesiące jałowych rozmów oraz przygotowań niezbędnych do tego, aby ta śmiała wizja tolkienowskiego świata stała się faktem. Dla widza koniec krótkiej tradycji; nie będzie więcej żmudnych oczekiwań, szperania w Internecie w poszukiwaniu coraz to nowych informacji, aż wreszcie upragnionych wizyt w kinie na kolejnych odsłonach tej epopei. Każda z nich niosła ze sobą nowe ryzyko i trudności, głównie artystyczne. "Drużyna Pierścienia" ciężar ekspozycji, "Dwie Wieże" rozwinięcia historii, która w tym momencie nie miała początku, ani końca, "Powrót Króla" zamknięcia wszystkich wątków i godnego zakończenia udanej serii, a w zasadzie teraz już jednego, ponad dziesięciogodzinnego filmu. Jak szybko nieudany finał może położyć legendę, boleśnie przekonali się w listopadzie bracia Wachowscy. Jackson wiedział o tym zawczasu.
Czuję się w obowiązku wspomnieć, że pierwszego stycznia nie wszyscy będą zadowoleni. Konserwatywni miłośnicy prozy Tolkiena od dłuższego już czasu nie mają łatwego życia, ale na szczęście dla swojego zdrowia, nie tłumią wątpliwości i podnoszą larum na widok każdej sceny niezgodnej z książkowym pierwowzorem. Na tym etapie podróży ciężko jest już wspominać o fabule filmu, czy wspomnianych przeinaczeniach. Zmian jest sporo, ale w większości są konsekwencją punktu widzenia, jaki od początku przyjął Peter Jackson. Filmowa trylogia Władcy Pierścieni pozostaje idealną strawą dla osób, które czytały powieść na tyle dawno, że pamiętają już tylko jej ogólny zarys, co jest zresztą z grubsza zgodne z wypowiedzią reżysera. Warto sobie natomiast odświeżyć "Dwie Wieże", najlepiej wersję rozszerzoną, którą George Lucas pewnie natychmiast okrzyknąłby "obowiązującą". Jackson ponownie unika łopatologicznych retrospekcji, przypomnień i wyjaśnień. Nie ma na to czasu, chociaż "Powrót Króla" i tak jest bardzo długi, przerasta "Drużynę Pierścienia" o ponad dwadzieścia minut, ale nie ma mowy o nudzie, czy nawet dłużyznach.
Rozmach, z jakim stworzono "Powrót Króla" przekracza wszelkie wyobrażenia. Tym niemniej wspaniałe jest, iż Jackson nie zgubił po drodze aktorów. Ponownie centralną postacią staje się Gandalf, wtóruje mu Aragorn. Na najważniejszego bohatera opowieści wyrasta Sam Gamgee, bez którego Frodo daleko by nie zaszedł. Żaden z nich nie jest już tą samą postacią, co na początku filmu i to zostało bardzo dobrze zarysowane. Tym razem poznajemy wreszcie przeszłość Golluma — Smeagola, jego historia otwiera film. Możemy w końcu zobaczyć prawdziwą twarz Andy'ego Serkisa, który dotąd nie był widoczny na ekranie, przynajmniej nie bezpośrednio. Udział Legolasa i Gimliego został ograniczony do minimum, Sarumana nie ma w ogóle. Sprawdziły się plotki — Christophera Lee i Brada Dourifa zobaczymy dopiero za rok na dvd.
Wśród tych wszystkich ochów i achów produkcyjnych, łatwo jest zapomnieć, jak pięknym w istocie dziełem jest "Powrót Króla". Wielka wrażliwość Petera Jacksona — której po autorze głównie krwawych filmów gore, jeszcze trzy lata temu nikt by się nie spodziewał — pozwoliła na stworzenie pełnego emocji ponadczasowego dzieła o przyjaźni, honorze, przeznaczeniu i przemijaniu, które nie zastąpi oczywiście powieści, ale będzie godnie ją uzupełniało. Na pokazie prasowym kilka osób bez żadnego skrępowania ocierało szczere łzy uronione nad Śródziemiem, które już nigdy nie będzie takie samo.
Po seansie nachodzi człowieka smutek dwojakiej natury; spowodowany filmem i ten już bardziej rzeczywistej natury: żal, że to już koniec. Pozostaje czekać na dodatkowe sceny zawarte w specjalnym wydaniu dvd, które dotąd zawsze pogłębiały wymowę filmu. A kto wie, może za pięć lat, kiedy to już wszystkie problemy związane z prawami autorskimi "Hobbita", zostaną w jakiś cudowny sposób rozwiązane, zobaczymy jak to z tym pierścieniem i lubiącymi wygody hobbitami na początku było.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze