„To skomplikowane”, Nancy Meyers
DOROTA SMELA • dawno temuReżyserka snuje opowieść o pięćdziesięciolatkach, którzy są równie szaleni i otwarci na miłość, co dwudziestolatkowie. Kobiety z tego rocznika są zawodowo spełnione, mają stabilne życie i nie czekają już gorączkowo na pierścionek zaręczynowy czy pierwszą ciążę. Mogą więc oddać się temu, co sprawia im prawdziwą przyjemność: delektować się życiem bez presji. Meryl Streep znakomicie oddaje ten stan ducha. I choćby tylko dla niej samej warto się na ten film wybrać. Przy okazji będzie też niejedna okazja do niewymuszonego śmiechu.
Nie ma chyba bardziej niezawodnej publiczności od walentynkowych zakochanych. Dlatego gdy zbliża się to święto, kinowe afisze zapełniają się romansami i lekkimi komedyjkami o związkach międzyludzkich, a ich wytwórcy, najczęściej producenci z Hollywood, zacierają ręce w oczekiwaniu na krociowe zyski. Tylko co ma wówczas począć widz bez pary? Odpuścić sobie kino albo spróbować z szerokiej oferty filmów romantycznych wybrać ten najsensowniejszy. Na przykład To skomplikowane.
Przemawiać za takim wyborem może choćby nazwisko reżyserki. Nancy Meyers to znana marka na rynku filmowych produktów dla zakochanych. Można jej nie lubić, ale trudno nie docenić chociażby faktu, że kontynuując najlepsze tradycje kina obyczajowego, uparcie walczy z ageizmem, opowiadając o miłostkach ludzi w wieku zawałowym (Lepiej późno niż później). I do tego z pomocą pierwszoligowej obsady, która jest w tego typu filmach połową sukcesu.
Bohaterowie To skomplikowane to znów ludzie o siwych skroniach. Jane, rozwódka po pięćdziesiątce, której dzieci właśnie wyfruwają z gniazda, zaczyna odczuwać potrzebę ożywienia swojego uśpionego życia seksualnego. Nie była z mężczyzną, odkąd rozwiodła się z Jake'iem — czarującym cudzołożnikiem, który wymienił ją na nowszy model.
Po latach czuje, że przepracowała problem: nie żywi do byłego urazy i chciałaby spróbować z kimś innym. Kiedy podczas pobytu w Nowym Jorku z okazji obrony dyplomu syna spotyka w hotelowym barze eksmałżonka, nie widzi powodu, by odmówić mu wspólnego drinka. Z kieliszka niepostrzeżenie robi się butelka, w trakcie której między prawie już obcymi ludźmi znów zawiązuje się nić porozumienia.
Stare sentymenty i alkohol robią swoje, Jane i Jake znów lądują w łóżku. Sytuacja jest tyle niewygodna, co żenująca. Bo trzeba ją ukryć przed dziećmi, obecną żoną Jake'a i pewnym architektem, który mógłby się okazać dla Jane wymarzonym towarzyszem na resztę życia. Pod warunkiem, że nie dowie się o Jake'u. Ale choć pijacką noc nietrudno wymazać z pamięci, o tyle byłego męża pozbyć się nijak nie można, bo wyrzucony drzwiami, dosłownie pcha się przez okno.
Pomysł zainspirował, zdaje się, kryzys finansowy. Czytałam swego czasu w jednej z zagranicznych gazet, że przymusowe oszczędności wylansowały w USA modę na randki z odzysku, czyli seks z byłymi partnerami. Z pewnością wychodzi znacznie taniej, bo nie trzeba fury, skóry i komóry, żeby jej zaimponować, ani nawet kolacji na mieście w ramach gry wstępnej. Mało romantyczne, prawda?
Tu dodatkowo bohaterowie są w wieku, który kojarzy się nie tyle z szałem ciał, co raczej ich niedomaganiem. A czy może być mowa o wielkiej namiętności, kiedy kochankowi strzyka w krzyżu? Poza tym oboje chyba bardziej od seksu cenią sobie dobre jedzenie (nagi Baldwin przypomina w tym filmie zawodnika sumo).
I właśnie te stojące w pozornej sprzeczności z romantyczną koncepcją elementy dają historii to, czego większości wypolerowanych fabuł o miłości z wojną w tle brakuje. Minimum realizmu potrzebnego, by uwierzyć, że postacie, które widzimy na ekranie, to ludzie, a nie smerfy czy inne wytwory czyjejś wyobraźni.
Meyers snuje opowieść o pięćdziesięciolatkach, którzy są równie szaleni i otwarci na miłość, co dwudziestolatkowie. Każdy wiek ma swoje uroki — chce powiedzieć reżyserka. Kobiety z rocznika Jane są zawodowo spełnione, mają stabilne życie i nie czekają już gorączkowo na pierścionek zaręczynowy czy pierwszą ciążę. Mogą więc oddać się temu, co sprawia im prawdziwą przyjemność: delektować się życiem bez presji i dojrzałymi relacjami z ludźmi.
Meryl Streep, jedna z moich ulubionych aktorek, znakomicie oddaje tu ten właśnie stan ducha. I choćby tylko dla niej samej warto się na ten film wybrać. Zobaczyć, jak gotuje (znów!), kocha się albo pali jointy. Przy okazji będzie też niejedna okazja do niewymuszonego śmiechu. No i lepsze to od łzawego i kompletnie nieprawdziwego melodramatu Wciąż ją kocham.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze