„Listy do Julii”, Gary Winick
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBardzo romantyczna komedia. Staroświecka, delikatna i optymistyczna. Film boleśnie przewidywalny, schematyczny i pozbawiony realizmu, naiwny, patetyczny, ckliwy i przesłodzony. Finał można bezbłędnie odgadnąć już po kwadransie. Obraz tonie w lukrze, a jego banalność przytłacza. Dialogi jak z harlequina. Plusem są przepięknie sfotografowane włoskie plenery Toskanii, łagodne wzgórza, miasteczka, winnice. Jeżeli macie ochotę na prostą, pozbawioną wulgarności, podnoszącą na duchu historię miłosną, ten film jest właściwym wyborem.
Chociaż kpić z Listów do Julii można właściwie bez końca, jedno wypada im na wstępie przyznać: ze wszystkich komedii romantycznych, jakie trafiły na nasze ekrany w bieżącym sezonie, ta jest najbardziej… no właśnie, romantyczna.
Sophie (Amanda Seyfried) jest początkującą dziennikarką, jej narzeczony Victor (Gael Garcia Bernal) - przygotowującym się do otwarcia włoskiej restauracji szefem kuchni. Wspólnie udają się w podróż przedślubną do Werony. Ale na miejscu trudno im znaleźć dla siebie czas: Victor wpada w wir degustacji, nawiązując jednocześnie liczne kontakty handlowe, Sophie przedkłada nad to zwiedzanie zabytków. Tak trafia na słynny dziedziniec domu Kapulettich: miejsce, w którym od ponad 80 lat nieszczęśliwie zakochani zostawiają symboliczne listy do Julii. Dziennikarka przypadkiem podpatruje pracę tzw. sekretarek Julii — grupy wolontariuszek, które zbierają listy i odpisują na wszystkie opatrzone adresem zwrotnym. Wietrząc ciekawy temat, Sophie przyłącza się do sekretarek. W pierwszej kolejności odpowiada na przypadkowo odnaleziony list sprzed 50 lat: wzruszające wyznanie angielskiej studentki Claire (Vanessa Redgrave), której nie starczyło odwagi, by zostać we Włoszech u boku ukochanego Lorenzo. Kilka dni później do siedziby wolontariatu wpada wściekły młody Anglik, żądając wyjaśnień. Okazuje się on wnukiem Claire, która pod wpływem listu przyjechała właśnie do Werony, by odnaleźć Lorenzo…
Listy do Julii są boleśnie przewidywalne, całkowicie schematyczne i pozbawione krzty realizmu. Z jednej strony stawianie takich zarzutów komedii romantycznej to oczywisty truizm, z drugiej Gary Winick naprawdę przesadził. Rozwój wydarzeń (a także finał) można bezbłędnie odgadnąć już po kwadransie projekcji. I tak jest z całym tym obrazem. Bo oczywiście sama estetyka gatunku wiele usprawiedliwia. Ale są też pewne granice. Nikt nie poczuje się zaskoczony tym, że Listy do Julii są naiwne, patetyczne, ckliwe i przesłodzone. Tyle że cały ten obraz wręcz tonie w lukrze, a jego banalność autentycznie przytłacza. Dialogi jak z harlequina — owszem, ale żeby była w nich choć odrobina charyzmy, coś, co uda się nam zapamiętać. Niestety. Brakuje też wyrazistych postaci, a aktorzy wyraźnie męczą się, nie wiedząc, co i jak grać. Pozytywnym wyjątkiem jest Vanessa Redgrave (Powiększenie): jak zawsze pełna wdzięku, buduje postać w oparciu o niuanse, dyskretnie okazuje emocje. Ale na tym koniec. Amanda Seyfried (Mamma Mia!) bezskutecznie próbuje małpować Redgrave, Christopher Egan to jedynie tekturowo-komiksowa (i pozbawiona chłopięcego uroku) kopia Hugh Granta. Prawdziwe katusze przeżywa Gael Garcia Bernal (Dzienniki motocyklowe): jego Victor jest groteskowy, na poły histeryczny i z czasem coraz bardziej irytujący. Zwykle wyśmienity Bernal próbuje ratować tę postać, ale bez większego powodzenia.
Na pocieszenie dostajemy naprawdę przepięknie sfotografowane włoskie plenery. Tonąca w bursztynowym świetle Toskania, łagodne wzgórza, urocze miasteczka, winnice… naprawdę jest na czym zawiesić oko. Tyle że z czasem kolejne kadry coraz bardziej przypominają reklamę np. odświeżającego płynu do płukania tkanin. A więc ktoś biegnie po łące, ów zapach unosi go w górę pomiędzy idealnie równe białe obłoki, na których słońce… jest pięknie, ale odrobinę zanadto. Podobną rolę odgrywa (cokolwiek mechanicznie wykorzystana) historia Romea i Julii. Z początku nawiązanie jest urocze, a nawet intrygujące, ale wraz z rozwojem akcji (aż do nieodzownej sceny balkonowej) staje się zbyt dosłowne. Na deser jest jeszcze odniesienie do prawdziwego życia: grający odnalezionych po latach kochanków Vanessa Redgrave i Franco Nero faktycznie zakochali się w sobie na planie filmu Camelot. Związek nie trwał długo, ale przypadkowe spotkanie po czterdziestu latach zaowocowało burzą uczuć i małżeństwem. Zupełnie jak w Listach do Julii! Słodkie, prawda?
Z drugiej strony w tej słodyczy jest metoda. Komedie romantyczne w ostatnich latach skręciły w dziwną stronę. Rozrósł się np. operujący głównie humorem fizjologiczno-toaletowym (z obowiązkowym puszczaniem gazów) nurt licealny. Producenci wyraźnie szukali sposobu, by zainteresować towarzyszących dziewczynom chłopaków. Twórcy Listów do Julii nie bawili się w takie wygibasy. Zaserwowali odrobinę staroświecką, delikatną i jednoznacznie optymistyczną historię. I wydaje się, że dobrze wyczuli potrzeby swojej grupy docelowej (a więc głownie, z natury bardziej romantycznych, pań). Widać to było już po reakcji opuszczających pokaz prasowy, a na co dzień z urzędu złośliwych i ironicznych dziennikarek. Wychodziły uśmiechnięte i przekonywały nas, że "może to trochę głupie, ale urocze", "że dobrze, że takie filmy powstają, kiedyś było ich znacznie więcej". Tą nostalgią można tłumaczyć też po części i umiarkowanie, ale jednak pozytywne reakcje amerykańskiej prasy. Nie promuję tu zresztą męskiego szowinizmu. Mnie również seans Listów do Julii pozostawił w wyśmienitym nastroju. Tak więc jeżeli macie ochotę na prostą, pozbawioną jakiejkolwiek wulgarności i podnoszącą na duchu historię miłosną, ten film może okazać się właściwym wyborem. Chyba że nie odczuwacie takiej potrzeby. W takim wypadku pod żadnym pozorem nie dajcie się skusić na seans Listów do Julii.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze