„Galerianki”, Katarzyna Rosłaniec
DOROTA SMELA • dawno temuRzadki i godzien odnotowanie przykład kina uwrażliwionego społecznie, na dodatek zakorzenionego w ciągle kształtującej się codzienności i próbującego tę codzienność diagnozować. Tym ciekawiej, że badanie dotyczy ignorowanej zazwyczaj przez sztuki dramatyczne grupy nastoletnich dziewczynek. Poruszający film o gimnazjalistkach, które w centrach handlowych szukają sponsorów - starych, nadzianych, wszystko jedno, byle wypłacalnych i gotowych za seks w samochodzie kupić im jeansy albo komórkę.
Rzadki i godzien odnotowanie przykład kina uwrażliwionego społecznie, na dodatek zakorzenionego w ciągle kształtującej się codzienności i próbującego tę codzienność diagnozować. Tym ciekawiej, że badanie dotyczy ignorowanej zazwyczaj przez sztuki dramatyczne grupy nastoletnich dziewczynek.
Tytułowe galerianki to młodsze koleżanki nastolatek z Pokolenia T, które wyodrębnił prof. Janusz Czapiński w ramach Diagnozy Społecznej 2005. Tamte schodziły na złą drogę po gimnazjum, te to zdemoralizowane gimnazjalistki, które w centrach handlowych szukają sponsorów — starych, nadzianych, wszystko jedno, byle wypłacalnych i gotowych za seks w samochodzie kupić im jeansy albo komórkę.
Z początku Ala to nieśmiała, zamknięta w sobie dziewczyna, którą prześladuje poczucie wyobcowania. W domu ignorowana przez zapracowanego ojca i niezrealizowaną matkę, w szkole wciąż nowa i niepopularna, na gwałt poszukuje towarzyskiego przydziału. Najchętniej takiego, który gwarantowałby akceptację, bezpieczeństwo i siłę. W danym momencie takie obietnice wydaje się nieść paczka Mileny — bezczelnej i zepsutej bikejki (przyp. red. — noszącej białe kozaczki), która znalazła sposób na przedterminową dorosłość i niezależność.
Alą interesuje się też kolega z klasy — wrażliwy chłopak z dobrego domu. Rozpoczyna się walka o duszę piętnastolatki. Wygra ten, kto zaoferuje antidotum na samotność i przepis na łatwiejsze życie. Stawką może być tu niewinność, poczucie godności, zdolność kochania. Ale to przecież, jak dowiemy się od Mileny, towary niechodliwe w świecie przeceny wartości.
Dwa lata temu podczas festiwalu w Toruniu miałam okazję oglądać etiudę Kasi Rosłaniec pod tym samym tytułem. Były tam szokujące swoim zdemoralizowaniem postacie dziewczynek, wyraziste tło społeczne, przygnębiające portrety rodzinne i garść refleksji na temat kultury konsumpcyjnej. Wszystko to spięte na siłę fabularnym love story z nieszczęśliwym zakończeniem. Pełnometrażowe Galerianki mają niemal te same zalety i jeszcze gorsze wady. Naturszczykowskie kreacje młodych uczennic, podsłuchane jakby gdzieś na ulicy, uwodzące chwytliwą melodią dialogi, realizm miejsc i szokujące socjopatologie — wszystko to dowodzi genialnego zmysłu obserwacji reżyserki. Ale nie jest tożsame z dobrym kinem.
Galerianki to film-wykład. Jest w nim moc rozbrajania tabu poprzez pokazywanie czegoś, o czym się dotąd tylko mówiło. Ale teorii nie udaje się tu przetłumaczyć na indywidualną ludzką historię. Film, owszem, budzi emocje, bo jak każda publicystyka zmusza do zajęcia stanowiska, prowokuje do dyskusji. Nie budzi jednak intymnych, wewnętrznych przeżyć u widza. Opowiedziana tu historia jest płaska jak notka w gazecie. Stanowi pretekst dla erudycyjnej wyliczanki symptomów badanej choroby. I tak Rosłaniec zabiera głos na temat błędów wychowawczych, kryzysu wzorców i autorytetów, niedoboru edukacji seksualnej i cyberprzemocy. W efekcie nie ma już miejsca na budowanie postaci — z Alą i Mileną nie sposób się utożsamić ani nawet im współczuć. Nie wiadomo też, co tu robi poetyka hip-hopu i estetyka wideoklipu, wlepki, graffiti i antykonsumpcyjna ideologia. Odniosłam wrażenie, jakby reżyserka nie mogła się zdecydować, o kim opowiada i czy robi kino społeczne o młodzieży, czy młodzieżowe o społeczeństwie konsumpcyjnym. W gąszcz skomplikowanych paradygmatów socjologicznych wplotła wątlutką, na wzór etiudy szkolnej, ledwie szkicowaną opowieść o pierwszej miłości i seksualnej inicjacji, która poprzez swoją nieporadność kompromituje niejako powagę stawianych w filmie tez. Przypomina to wszystko bardzo szkolne wypracowanie na zadany temat.
Najgorzej jest chyba z temperaturą emocji. Mamy tu kilka naprawdę mocnych scen (scena w mieszkaniu Zbyszka, scena końcowej bójki w toalecie), które powinny zadziałać niczym wstrząs, a tymczasem skłaniają tylko do beznamiętnych procesów analitycznych.
Mimo wszystkich tych wad Galerianki warto obejrzeć. Choćby po to, by mieć własne zdanie, albo ze względu na brawurowe, niezwykłe kreacje (brawa zwłaszcza dla Dagmary Krasowskiej). Co do reżyserki — gratuluję jej odwagi; mam przeczucie, że dopiero jej następny film zwali mnie z nóg.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze