"Na imię mam Jestem", Mariusz Maślanka
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuGdzieś do połowy „Na imię mam Jestem” w żołądek wwierca się nieznośne wrażenie, że to kolejna książka pełna lamentów nad zagubieniem jednostki w świecie, brakiem szans na zbliżenie się do drugiego człowieka, słowem, o bezsensie życia i trwania. I nagle, spokojnie, tak by nie zaskoczyć, Maślanka otwiera okna tego ponurego pokoju, wpuszcza światło, świeże powietrze i nadzieję.
„Nie chciałem też swoją książką szokować, chciałem pokazać. Nie siebie, ale prawdziwe zmyślenie” – mówił Mariusz Maślanka przy okazji swojego powieściowego debiutu. „Bidul” odniósł pewien sukces i przypisał Maślankę do nurtu autobiograficznego czy nawet konfesyjnego w młodej literaturze polskiej mimo jego nieśmiałych protestów. Faktem jest, że autor w domu dziecka się wychował, to jednak, ile w „Bidulu” znalazło się jego przeżyć, uważam za sprawę nieistotną. Problem pisania na podstawie własnego doświadczenia polega na tym, że starcza na jedną tylko książkę – no, chyba że autor doświadczy jakichś nowych, niesłychanych wydarzeń. Shuty, Witkowski, Dzido, Kuczok, po części Krasnowolski i wielu innych stanęli lub niedługo staną przed koniecznością napisania nowych książek, w których własna biografia już nie pomoże, ot, skończyła się na poprzednich. Tymczasem lektura „Na imię mam Jestem” daje jasną wykładnię, jak z tym nowym dla pisarzy kłopotem radzi sobie Maślanka.
Wszystko – tytuł, namiętny, energetyczny styl, wreszcie ostre barwy emocji wskazują, że mamy do czynienia z literaturą autentycznego przeżycia, ale kto wie, może Maślanka to zadowolony z siebie cynik rozpisujący się dla hecy o egzystencjalnych wątpliwościach, może „Na imię mam Jestem” to wyraz tęsknot, a nie doświadczenia. Kogo to obchodzi, ja kupuję tę historię, choć z pewnym zastrzeżeniem.
Powieść jest rodzajem wędrówki, zapisem wielkiej nieudolności głównego bohatera w poznawaniu świata, co niby uwielbia, czego jednak nie umie robić. Maślanka wychodzi od groteski – matka Igora zwariowała po śmierci męża i syna, wierzy więc, że składa się z liter, i obkłada się gazetami – a subtelny surrealizm stosunków międzyludzkich towarzyszy nam przez resztę lektury. Pozory wskazują, że Igor mimo trudnego dzieciństwa radzi sobie świetnie, kobiety go lubią, z kolegami jakoś się dogada, ot, płynie przez życie, choć bardziej interesuje go własna głowa. Maślankę interesuje zagubienie, odklejenie się od życia, a jednak o życiu marzenie, że kiedyś po prostu będzie lepiej.
Podoba mi się, że autor umie pisać, a jeszcze bardziej – że nie wychodzi przed opowieść, którą snuje. Ignacy Karpowicz w „Cudzie” z kunsztownych zdań usypał kurhan dla własnej powieści. Maślanka inaczej, on jedzie prostą, dynamiczną polszczyzną, by raz na jakiś czas prześlicznie wykręcić zdanie na znak, że umie.
Szkoda jedynie samej formy tej książeczki, pociętej zgodnie z wymogami prozy nowoczesnej na krótkie rozdzialiki, właściwie strzępy zdarzeń, z których składa się historia bohatera. Linia fabularna pozostaje wyraźnie widoczna, ale szkoda, że nie utuczył swojej książeczki, nie dodał epickiego rozmachu, nie popisał więcej o Polsce, bo świetnie mu to wychodzi.
Wielu krytyków przejedzie się po „Na imię mam Jestem”, a ich zarzuty łatwo sobie wyobrazić: naiwność, ckliwa sentymentalność, erotyzm zbytni lub niewystarczający, zawieszenie między powieścią fabularną i nowoczesną, pretensjonalność wszystkiego łącznie z tytułem. Nieprawda – Mariusz Maślanka to dobry pisarz, a jego książki dają nadzieję, która jest obecnie towarem deficytowym.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze