„Dziennik Hadriena i Rumianki”, Hadrien Rabouin
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuAutor wędruje przez swój kraj - Francję w towarzystwie krowy, służącej za zwierzę juczne. Dziennik jest zapisem z tej podróży. Klarowny język doskonale nadaje się do opisu napotykanych ludzi, relacji między nimi. Urzekają pejzaże francuskiej prowincji, spokój autora udziela się czytelnikowi. Lektura pełna uroku, warto tę książkę kupić. Jest to to świadectwo naszych czasów: wystarczy wziąć krowę na sznurek i powędrować przed siebie, by być sławnym.
Ludzie patrzcie, facet z krową lezie!
Wygląda to mniej więcej w ten sposób: poboczem drogi maszeruje szczupły osiemnastolatek o długich włosach spiętych z tyłu. Gitara na plecach upodabnia go do jednego z tych wędrownych grajków, jakich czasem spotykamy na starówkach co większych miast. Za nim wlecze się krowa o jasnym umaszczeniu, krótkich rożkach i wielkich uszach niezbyt pasujących do nieforemnej głowy. Na imię jej Rumianka. Do płaskiego grzbietu ma przytroczone juki, prócz nich namiot, koce i tym podobne. Krowa kolibie się lekko, zapewne niezbyt zadowolona z twardego podłoża. Przystaje co chwilę, skubnąć sobie trawkę, pochłepcze wodę z jeziorka i idzie dalej, po krowiemu życzliwa i spokojna, a już na pewno nie ma pojęcia, że uczestniczy w wielkim medialnym wydarzeniu.
Mniej więcej taki widok stał się udziałem Francuzów w 2008 roku, kiedy to Hadrien Rabouin zdecydował się na realizację swojego zamysłu: oto przewędruje swój kraj w towarzystwie krowy, służącej za zwierzę juczne. Dziennik Hadriena i Rumianki jest zapisem z tej podróży. We wstępie dowiadujemy się tego i owego o niezwykłym zwierzęciu, jakim niewątpliwie jest krowa i poznajemy trudności, które napotka na swej drodze każdy, kto zapragnie przeistoczyć poczciwą mućkę w muła. A potem już jazda, człowiek i zwierzę wędrują przez miasta, pola i wioski. Nominalnym zadaniem Hadriena jest badanie roślin, koncentruje się jednak na ludzkich charakterach. Okazji ku temu ma furę i trochę: a to zaproszą go na wesele, garncarz ze stolarzem i kowalem zdecydują się odsłonić tajniki swego fachu, zagubiona w dziejach wioska (tylko 500 mieszkańców) otworzy swoje malowane wrota, czasem znów chłopa pogonią. Wrodzona sprośność kazała mi wyszukiwać przygód miłosnych, niestety – Rabouin albo zbyt intensywnie koncentrował się na krowie, albo uznał po prostu, że książkę przeczyta mama.
W Dziennik… zagłębiałem się chętnie, choć targany sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony podoba mi się ta książka. Klarowny język Rabouina doskonale nadaje się do opisu napotykanych ludzi, relacji między nimi. Urzekają pejzaże francuskiej prowincji, spokój autora udziela się także czytelnikowi. Wyobrażałem sobie jak siedzi wieczorem, ufurmaniony po białka oczu i gra krowie na tej nieszczęsnej gitarze. Krowa robi to, co umie najlepiej, czyli muczy do muzyki. Niesłychanie lubię, gdy książka generuje z siebie obrazy, takie czy inne i można by pomyśleć, że cała ta ich wyprawa była jakimś intymnym wydarzeniem, osobistą podróżą, dokonującą się w ciszy. Nic bardziej mylnego.
Hadrien Rabouin forsę na tę wyprawę, niezbyt przecież kosztowną (krowa jest jak rząd, sama się wyżywi), otrzymał z jakiejś tam fundacji, wyruszył w otoczeniu dziennikarzy, ich mikrofonów i kamer, jacyś pismacy włóczyli się za nim nieustannie, wskutek czego błyskawicznie zyskał status gwiazdy: z Dziennika wynika, że rozpoznawali go niemal wszyscy podczas podróży. Merowie miast zapraszali na obiady, udzielał wywiadów dla lokalnych mediów, robiono sobie z nim zdjęcia, co umiem zrozumieć z trudem bądź nie rozumiem wcale. Gdyby Audrey Tautou tak wędrowała, gdyby z nią poszedł, nie z krową Rumianką, sprawa miałaby z goła inną postać. Bardzo chciałbym tutaj zostać dobrze zrozumiany: Dziennik… jest lekturą pełna uroku, naprawdę warto tę książkę kupić. Ale też to świadectwo naszych czasów: wystarczy wziąć krowę na sznurek i powędrować przed siebie, żeby pismaków zleciało się więcej niż much do trupa.
Jestem pewien, że Rumiance się to nie podobało.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze