„Dorwać gringo”, Adrian Grunberg
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuGarść humoru, całość sprytnie stylizowana na współczesną opowieść łotrzykowską. Zbliżający się do sześćdziesiątki Gibson wciąż wygląda dobrze, wciąż ma swój firmowy szelmowski wdzięk, wariacki błysk w oku. Dla fanów Gibsona będzie to prawdziwa uczta, ale i młodsi, spragnieni prostej rozrywki widzowie zawiedzeni nie będą.
Dobra wiadomość dla fanów Mela Gibsona: po latach spędzonych na opiewaniu chrystusowej męki, wspominaniu zaginionych cywilizacji i ogólnie: próbach zbawienia świata wasz ulubieniec wraca do tego, co wychodzi mu najlepiej. Znów serwuje kino sensacyjno-przygodowe, znów przełamuje je elementami komediowymi. I przede wszystkim: jak niegdyś gładko wskakuje w skórę oszalałego, uzależnionego od adrenaliny, ale bez wątpienia charyzmatycznego cwaniaka o złotym sercu. Tym razem staje po drugiej stronie prawa (gra złodzieja), całą historię opakowuje we współczesne dekoracje, ale nie oszukujmy się: chodzi tu o wskrzeszenie niezrównoważonego samotnika, którego pamiętamy z Mad Maxa, czy przede wszystkim z Zabójczej broni. O dziwo: zabieg, chociaż grubymi nićmi szyty, okazuje się skuteczny.
Można dyskutować ze wspomnianą współczesnością dekoracji, bo rządzi tu postmodernistyczna optyka latynoskiego świata. Ta, którą dekadę temu narzucili Tarantino, Rodriguez itd. Ale zarzutu czynić z tego nie należy: doskonale znane choćby z Desperado czy Maczety realia po raz kolejny okazują się być atrakcyjne. Grunberg klei gatunkowe klisze, przejaskrawia detale, eksponuje delikatnie wykpiwaną jednocześnie kulturę wytatuowanych macho. I to w wydaniu ekstremalnym: zasadnicza część filmu rozgrywa się w więzieniu. W pierwszych scenach widzimy uciekającego autem w stronę meksykańskiej granicy Gibsona. Towarzyszą mu: martwy wspólnik w masce klauna i wypełniona po brzegi imponującą ilością gotówki torba. Ucieczka co prawda kończy się sukcesem, ale krótkotrwałym: meksykańscy celnicy po cichu przywłaszczają torbę a bohatera (bez sądu, wyroku itd.) przemycają na teren wspomnianego więzienia o zaostrzonym rygorze. Za murami, jak nietrudno się domyśleć, na słabych i biednych czeka prawdziwe piekło. I tu powraca pamiętny (z Zabójczej broni) Martin Riggs: sprytny, wyposażony w niezawodny zmysł obserwacji, zawsze skłonny ku brawurze gringo szybko piąć się będzie w górę po szczeblach więziennej hierarchii.
Twórcy Dorwać gringo prochu nie odkrywają. Nie udają też, że towarzyszyły im górnolotne ambicje. Ale nie o to tu też chodzi: Grunberg i spółka przywracają wiarę w kino bezpretensjonalnej rozrywki. Bo How I Spent My Summer Vacation (tak brzmi oryginalny tytuł) operują poetyką zgrywu, gładko przekracza granice elementarnej wiarygodności, ale i tak ogląda się go nad wyraz przyjemnie. W dużej mierze dzięki bardzo profesjonalnej realizacji. Bo Gringo to obraz ze sprawnie poprowadzoną narracją. Błahy, ale barwny, wciągający ani na chwilę nie popadający (a to już we współczesnym Hollywood rzadka cnota) w ekranową nudę. In plus zaskakuje sam Gibson: zbliżający się do sześćdziesiątki aktor wciąż wygląda co najmniej dobrze, wciąż ma swój firmowy szelmowski wdzięk, wariacki błysk w oku itd. Zadbano, by towarzyszyli mu równie wyraziści partnerzy (wyróżnia się przezabawny dziesięciolatek, rezolutny wielbiciel papierosów, Kevin Hernandez). Na deser dostajemy garść posttarantinowskiego humoru, całość sprytnie stylizowana jest na współczesną opowieść łotrzykowską… wielkie kino to, powtórzę, nie jest, ale frajdy można z niego wynieść naprawdę niemało. Dla fanów Gibsona będzie to prawdziwa uczta, ale i młodsi, spragnieni prostej rozrywki widzowie zawiedzeni Dorwać gringo nie będą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze