„Django”, Quentin Tarantino
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAtak na amerykański rasizm. Niekończące się dyskusje na absurdalne tematy. Przemoc tak brutalna, że aż śmieszna. Bezbłędnie dobrane piosenki. Kalejdoskop filmowych cytatów. Ale najważniejsi są wielcy aktorzy i ich niesamowite kreacje. Trzeba iść do kina, kupić bilet i doskonale się bawić.

Czasami zastanawiam się: dlaczego wszyscy tak bardzo kochamy Tarantino? Na dobrą sprawę od dwóch dekad facet kręci wciąż ten sam film. Co kilka lat dyskretnie zmienia dekoracje… i tyle. Przyznaję: nie byłem entuzjastą porzucenia gangsterskiego „pulp’u” na rzecz parodii określonego gatunku (Kill Bill, Grindhouse). Co innego Tarantino w kostiumie historycznym! Pomysł na pozór absurdalny i właśnie dlatego bezbłędny. Rozkoszą było oglądać mówiących „tarantinem” nazistów (Bękarty wojny). Podobnie jest z kowbojami w Django: to prawdziwy strzał w dziesiątkę!
XIX w., amerykańskie południe na dwa lata przed wybuchem wojny secesyjnej. Dr. King Schultz (Christoph Waltz), były dentysta, obecnie filozof amator i bezwzględny łowca nagród uwalnia z rąk handlarzy grupę niewolników. Bynajmniej nie z dobrego serca: jeden z uwięzionych, Django (Jamie Foxx) jest mu potrzebny, by schwytać ściganych listem gończym złoczyńców (Schultz nie wie, jak wyglądają, Django zna ich ze starych czasów). Akcja na farmie Big Daddy’ego (Don Johnson) udaje się tak dobrze, że obaj panowie zawiązują spółkę. Kolejni ścigani giną od ich kul, kolejne ciała wymieniane są na coraz wyższe nagrody. Nasi bohaterowie zaprzyjaźniają się. Wzruszony wiernością Django Schultz decyduje się pomóc mu w odnalezieniu i wykupieniu sprzedanej w niewolę żony, Broomhildy (śliczna Kerry Washington). I tak obaj trafiają na plantację, gdzie rządzą zdegenerowany Calvin Candie (Leonardo Di Caprio) i jego majordomus, nienawidzący czarnych murzyn, Steven (Samuel L. Jackson).

Jako się rzekło: Tarantino nie rezygnuje z żadnego ze swoich firmowych patentów. Czy są tu niekończące się, rozciągnięte do absurdalnych rozmiarów dyskusje na równie absurdalne tematy? Właściwie przez cały czas. Przemoc tak brutalna, że aż śmieszna, bo umowna i groteskowa? Bezbłędnie dobrane, stanowiące integralną część narracji piosenki? Kalejdoskop filmowych cytatów (tym razem głównie klasycy westernu z Sergio Leone na czele)? Oczywiście, że tak. Zastanawiać może jedynie zmiana nastawienia autora Pulp Fiction. Kiedyś kpił z popkultury, ostatnio (jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi) coraz chętniej piętnuje zło. W Bękartach dostało się nazistom, Django to atak na amerykański rasizm. I o ile można było dyskutować z tarantinowską wizją europejskiej historii (uśmiercony w Paryżu 1944 roku Hitler) o tyle jankeski rasizm autor Wściekłych Psów zna aż za dobrze. I dlatego atakując trafia bez pudła. Nie chcę zbyt wiele zdradzić. Dość powiedzieć, że jedynym, co odrywało moją uwagę od Django, była świadomość, jak bardzo śmiałbym się będąc młodym, liberalnym Amerykaninem. Świadomym, co też jego przodkowie z (cytując reżysera) „czarnuchami” wyczyniali…
I jak bardzo Django wkurzy amerykańskich konserwatystów. Ale najważniejsi i tak (jak zwykle u Tarantino) są wielcy aktorzy i ich niesamowite kreacje. Jamie Foxx gra oszczędnie, naturalnie, bardzo serio. Tym samym stanowi doskonałą przeciwwagę dla pastiszowej konwencji. Rozczarowuje DiCaprio, nie dość wyrazisty jest Don Johnson. Prawdziwy zachwyt budzą za to Samuel L. Jackson i Christopher Waltz. Pierwszy to nadworny czarny charakter Tarantino, drugi: jego aktualny ulubieniec (rola pułkownika Landy w Bękartach przyniosła mu światową sławę). Obaj bezbłędnie czują estetykę Tarantino, obaj przypuszczają prawdziwie brawurową szarżę. To co wyczyniają z intonacją, akcentem, mimiką; to jak zachowują śmiertelną powagę w sytuacjach przekomicznych… Znacie ten stan, kiedy brzuch boli was ze śmiechu, chcecie przestać, ale nie jesteście w stanie? Waltz i Jackson w Django po wielokroć zafundowali mi tę przyjemność.
Wady? Być może Django jest odrobinę za długie. Ale to też typowe dla Tarantino: w 2/3 seansu wykonać gwałtowny zwrot, świadomie ugrzęznąć w dygresji, uderzyć „filmem w filmie”. I rzeczywiście: historia kariery naszych „headhunterów” jest olśniewająca, błyskotliwa, przezabawna. Opowieść o odbiciu Broomhildy już jedynie bardzo, bardzo dobra. Co nie zmienia faktu, że na Django sensownie zareagować można tylko w jeden sposób. Trzeba iść do kina, kupić bilet i doskonale się bawić. Do czego namawiam, bo jest to (drugi już po Bękartach wojny) dowód na to, że Tarantino (z właściwą sobie nonszalancją) po słabszych latach (Grindhouse) naprawdę wrócił do najwyższej formy.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze