„Dziewczyna z tatuażem”, David Fincher
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuEkranizacja pierwszego tomu sprzedanej w 65 mln egzemplarzy Larssonowskiej trylogii Millenium. Fani książki pokochają Dziewczynę z tatuażem. Nie dało się tego zekranizować lepiej, niż zrobił to Fincher. Film wciąga, hipnotyzuje, oferuje rozrywkę z najwyższej półki. Ogląda się go wyśmienicie.
Prawdopodobnie nie będzie już w tym roku drugiego, tak bardzo oczekiwanego filmu. I nie można się temu dziwić: Dziewczyna z tatuażem to ekranizacja pierwszego tomu sprzedanej w 65 mln egzemplarzy, dziś już kultowej, Larssonowskiej trylogii Millenium. W dodatku za kamerą stanął najwybitniejszy przedstawiciel amerykańskiego mainstreamu: David Fincher. Jakby tego było mało, w głównej roli zobaczymy mającego unikalną szansę na zmianę dotychczasowego wizerunku aktualnego Bonda, Daniela Craiga. Stąd od kilku dni nie mogę ruszyć się z domu, by nie słyszeć zewsząd: czy film jest udany? Czy spełnia pokładane w nim nadzieje?
Millenium czytali praktycznie wszyscy, więc jedynie dla porządku: Larsson rozkochał miliony fundując im efektowny wgląd pod podszewkę na pozór spokojnego i uporządkowanego szwedzkiego świata. Opowiedział o korupcji na najwyższych szczeblach władzy, ale też o przemocy z jaką (jeśli wierzyć statystykom) coraz częściej spotykają się szwedzkie kobiety. Sprytnie promował socjalizm i przede wszystkim podarował czytelnikom prawdziwą „bohaterkę naszych czasów”: dziwaczne (jak pisano) skrzyżowanie Pippi Langstumpf i Batmana. Genialną, chociaż społecznie upośledzoną hakerkę Lisbeth Salander (Rooney Mara). Osią wszystkich trzech powieści jest nietypowa relacja Lisbeth i słynnego (chociaż oskarżonego właśnie o zniesławienie) dziennikarza śledczego, Mikaela Blomkvista (Daniel Craig). W Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet oboje zostają zatrudnieni, by rozwikłać niewyjaśnioną od 40. lat zagadkę zniknięcia dziedziczki klanu bajecznie bogatych przemysłowców, Vangerów.
Z postawionych na wstępie dwóch pytań łatwo można odpowiedzieć jedynie na to pierwsze: tak, film jest dobry. I więcej: jest naprawdę wyśmienity. Fincher potraktował go jako pretekst do swoistego „szpanu”, demonstracji swoich niezwykłych umiejętności. I rzeczywiście: od pierwszych scen całość olśniewa reżyserską wirtuozerią. Realizacyjnie jest to prawdziwy majstersztyk: każde ujęcie zbudowano z chirurgiczną precyzją, każde zdjęcie oparto na konkretnym pomyśle, podobnie każde cięcie montażowe: wszystko ma tu głęboki sens. I przynosi oczekiwany efekt: Fincherowskie Millenium łapie za gardło, wciąga, nie pozwala oderwać oczu od ekranu. I zawdzięczamy to w pierwszym rzędzie nie wspomnianym (i zaręczam: rewelacyjnym!) realizacyjnym sztuczkom, ale znanemu nie od dziś talentowi narracyjnemu Finchera. Jak ten gość opowiada! I tu dochodzimy do kapitalnie zbudowanego scenariusza. Bo po pierwsze Millenium to swoista pułapka dla scenarzysty: ponad 600 stron, na których (jeśli pominąć dwie szalenie brutalne sceny gwałtów) właściwie nie ma akcji w filmowym rozumieniu tego słowa. Bohaterowie siedzą i kombinują, mozolnie dopasowują do siebie kolejne elementy wielopiętrowej łamigłówki. Jak to przełożyć na język filmu?
Przekonali się o tych trudnościach autorzy (również głośnej i poprzedzającej Fincherowską) szwedzkiej adaptacji. Film Nielsa Opleva raz po raz gubił klarowność, a nieznający literackiego pierwowzoru widzowie chwilami pozostawali bezradni wobec nazbyt chaotycznej narracji. Fincher wyśmienicie poradził sobie tak ze statycznością, jak i wielowątkowością Larssonowskiej prozy. Braki fabularnych fajerwerków zrównoważył gęstym, schizofrenicznym i bardzo sugestywnym nastrojem (tu wyraźnie pomogli mu nagrodzeni Oscarem za muzykę do The Social Network kompozytorzy Reznor i Ross). A o chaosie narracji u Finchera w ogóle nie może być mowy: autor Siedem wręcz wydestylował Larssona, wyczuł kluczowe punkty, bezbłędnie połączył je w całość. Dzięki czemu kapitalnie się to ogląda: widz prowadzi śledztwo na równi z bohaterami.
Co nie znaczy, że nie ma tu, wspomnianych już na wstępie, zawiedzionych nadziei. Bo chociaż jestem fanem powieści; chociaż trzy opasłe tomiska Millenium przeczytałem właściwie jednym tchem, miałem świadomość, że bawi mnie pospolita komercja. A samemu Larssonowi, chociaż bronił się niepospolitym wdziękiem i świetnie napisanymi postaciami, nietrudno wytknąć i fabularne uproszczenia i ludyczne, zgoła hollywoodzkie zagrania. Fincher większość tych mankamentów pomysłowo ukrył, ale ze wszystkich zrezygnować nie mógł. W efekcie podobnie jak i w książce mamy tu np. cokolwiek niezręczne, typowo blockbusterowe, potrójne zakończenie. A cała wirtuozeria, z jaką reżyser wymyka się niefilmowemu charakterowi książki, zaowocowała swoistym chłodem. Bywa ów chłód prawdziwie hipnotyzujący, ale jednocześnie odbiera Millenium (tak ważny w literackim pierwowzorze) emocjonalny charakter.
Konkluzja jest dość prosta. Fani książki pokochają Dziewczynę z tatuażem. Bo też i nie mam najmniejszych wątpliwości: nie dało się tego zekranizować lepiej, niż zrobił to Fincher. Ale fani reżysera mogą narzekać. Że ich pupil rozmienia się na drobne, że przyjął zlecenie poniżej swojego talentu. Że wyszedł mu film świetny, ale z założenia nie mogący konkurować z dziełami takimi jak Zodiak, Siedem, The Social Network. I jest w tym sporo racji. Rozwijający się w zabójczym tempie Fincher pozwalał mieć nadzieję, że film życia wciąż jest jeszcze przed nim. A realizacja trzech blisko trzygodzinnych filmów (Millenium to trylogia) zabierze mu kilka lat. A, że młodzieniaszkiem też już nie jest…
Ale po prawdzie to utyskiwania typowo publicystyczne i dla widza niezbyt istotne. Dziewczyna z tatuażem wciąga, hipnotyzuje, oferuje rozrywkę z najwyższej półki. Ogląda się ją wyśmienicie. A to jest dla widza najważniejsze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze