„Księżniczka Burundi”, Kjell Eriksson
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuBezradni policjanci, perspektywa zdrady małżeńskiej, przyjacielski poker, syn niezdolny do pogodzenia się z utratą ojca, wszystko spowite całunem śniegu i sentymentu, miasto mroźne, ponure i zaludnione przedstawicielami niewesołego społeczeństwa. Coraz smutniej w tej Skandynawii. Dobry kryminał.
Coraz smutniej w tej Skandynawii.
John Jonsson to miał klawe życie. Grał sobie w bilard i karty, popijał piweczko, czasem komuś coś ukradł, czasem przyłożył. Następnie, pod wpływem ojcostwa nawrócił się na przyzwoitość, został spawaczem i w czasie wolnym hoduje pielęgnice w wielgachnym akwarium. Wyrzucony z roboty, dziwnym trafem dalej ma pieniądze. Zasiłek? Całkiem możliwe. Pewnej nocy policja znajduje zmasakrowane ciało Johna. Ktoś się znęcał nad nim – uciął palce, przypalał papierosem tam, gdzie boli najbardziej. Tak czy inaczej, powrót do przyzwoitości był niezbyt opłacalny. A policja ma kłopot, bo John, łagodny mruk nie miał żadnych wrogów i stawał na głowie, żeby nikomu się nie narazić. Podejrzenia biegną w kierunku obłąkanego Vincenta, kolegi zamordowanego ze szkoły.
W cieniu policyjnego śledztwa toczy się drugie. Prowadzi je Lennart, brat zmarłego, który ponad wszystko ukochał swoje życie pijanej szumowiny. Delikatnie rzecz ujmując, nie jest orłem, lecz rozumie, że w swoim przypadku przegrał wszystko, co było do przegrania, trafił na dno, a jedyną dostępną formą odkupienia będzie znalezienie mordercy i pomszczenie brata. Może robię się stary i marudny, ale w tej brudnej, bełkoczącej postaci, usiłującej prowadzić prywatne śledztwo przy pomocy niewielkiego, lecz zapitego rozumu jest coś przejmującego. Lennart ma ważną rolę do odegrania w tej opowieści. Nikt nie powinien się zdziwić, że będzie to rola tragiczna.
W tle – bezradni policjanci, perspektywa zdrady małżeńskiej, przyjacielski poker, syn niezdolny do pogodzenia się z utratą ojca, wszystko spowite całunem śniegu i sentymentu. Lepsze było wczoraj, kiedy graliśmy w bilard i praliśmy obcych po mordach, dziewczyny miały śliczne sukienki, a każdy chłop klasy za trzech. To wszystko przepadło i nikt nie wie dlaczego.
Podobno w dobrym kryminale musi znaleźć się detektyw na tyle barwny, aby pozyskał czytelnika. Księżniczka Burundi przeczy tej opinii. Jest to dobry kryminał, lecz pozbawiony głównego bohatera. Ann Linnden, obecna w innych książkach pisarza tu zsuwa się na plan dalszy, zajęta swoim maleńkim synkiem i kuszącą perspektywą zakazanego romansu. Jeśli nie ona, to kto? U Erikssona właściwym bohaterem jest Uppsala, miasto mroźne, ponure i zaludnione przedstawicielami niewesołego społeczeństwa. Cud że ludzie w ogóle rozmawiają tutaj ze sobą, nie chodzą lecz się snują, nie zastanawiają się, lecz wątpią. W odróżnieniu od takiej Karin Fossum, Eriksson nie wsadza szkieletu do każdej szafy, w jego Norwegii nikt już nie ma siły na tajemnice. Nawet rozwiązanie zagadki śmierci Małego Johna, z bolesną trywialnością motywów sprawcy, wyjątkowo tutaj pasuje. A ja nie dziwię się Vincentowi, że zwariował od tego wszystkiego.
Mieszkańców Uppsali – robotników, policjantów, złodziei i morderców – łączy wspólna pasja, którą jest chlanie. Wiele mówi się o alkoholowych wyczynach Skandynawów, lecz trzeba było Kjella Erikssona, żeby wyłuszczył w czym rzecz. W napojach wyskokowych bryluje poczciwy Lennart, który pije nawet wtedy, gdy nie pije. Każdy sięga przynajmniej po wino, rozmowy prowadzi się przy piwku, wszyscy czekają, aż wybije piąta i będzie można uderzyć w palnik. Doprawdy, trudno znaleźć rozdział bez kieliszka i człowiek czeka tylko, aż komisariat, na którym pracuje Ann Linnden, przemieni się w melinę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze