„Cristiada”, Dean Wright
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuMeksykański odpowiednik naszego Ogniem i mieczem, Bitwy Warszawskiej czy nawet niedawnej Bitwy pod Wiedniem. Film jest ładnie sfotografowany, ma tzw. realizacyjny rozmach, sugestywne sceny akcji, przyzwoite (przede wszystkim w wykonaniu Garcii) aktorstwo. Jednak jest tendencyjny, jednostronny, banalny. Przeciętny, by nie rzec słaby. Hollywoodzki twórca efektów specjalnych) mnoży wątki, ale spójnej fabuły utkać z nich nie potrafi.
Meksykański odpowiednik naszego Ogniem i mieczem, Bitwy Warszawskiej czy nawet (uwzględniając skalę serwowanej propagandy) niedawnej Bitwy pod Wiedniem.
Meksyk, 1926 rok Prezydent Callas wypowiada wojnę Kościołowi katolickiemu. Księża obcego pochodzenia zostają wypędzeni z kraju, miejscowi dostają zakaz odprawiania mszy, udzielania sakramentów, noszenia sutann itd. Nieposłuszeństwo jest karane śmiercią. Zrozpaczony naród próbuje pokojowych form protestu. Ale, że nie przynoszą one oczekiwanego rezultatu, co bardziej zdeterminowani obrońcy wiary rozpoczynają wojnę partyzancką. Tak rodzi się ruch Cristeros. Ich zbrojne powstanie to jedna z legend kościoła: 25 rebeliantów zostało pośmiertnie kanonizowanych przez Jana Pawła II. Film skupia się na postaci Enrique Gorostieta (Andy Garcia): emerytowanego generała, weterana wielu bojów, który choć sam zaciekły ateista, z miłości do demokracji podejmuje się przewodzić ruchowi Cristeros.
Cristiada to swoisty podręcznik dla PR-owców. Rozdział pt. jak wykorzystać ideologię w służbie reklamie. Bo mamy do czynienia z filmem co najwyżej przeciętnym, by nie rzec słabym. Lepszym (bo i dalece bardziej wysokobudżetowym) niż wspomniane na wstępie kurioza, ale podobnie jak one tendencyjnym, jednostronnym, banalnym. Cristeros są wcieleniem dobra i szlachetności, wysłannicy rządu to z kolei zło w czystej formie. Króluje nuta histerycznego, religijnego uniesienia. Nie ma tu scen, są hagiograficzne freski: zdecydowanie zbyt długie i pozbawione narracyjnego nerwu. Wright (debiutujący Cristiadą hollywoodzki twórca efektów specjalnych) mnoży wątki, ale spójnej fabuły utkać z nich nie potrafi. Uczciwie przyznaję, że film jest ładnie sfotografowany, ma tzw. realizacyjny rozmach, sugestywne sceny akcji, przyzwoite (przede wszystkim w wykonaniu Garcii) aktorstwo itd. Ale nie ratuje to blisko dwu i pół godzinnej projekcji. Z czasem sączący się z każdego kadru, wsparty nieznośnie patetyczną muzyką kicz nie tylko irytuje, ale okazuje się nawet niezamierzenie zabawny. Co nie znaczy, że mamy do czynienia z ciężkostrawnym specjałem dla miłośników ekranowego campu: na to Cristiada jest zdecydowanie zbyt nudna.
Gdyby nie ideologiczny szum mało kto usłyszałby o debiucie Wrighta. Ale (niestety!) film jest tu najmniej istotny. W kolejnych krajach natrafia na zmasowany (i zwyczajnie zbędny: Cristiada skutecznie ośmiesza się sama) atak środowisk świeckich i lewicowych, wszędzie wspiera go równie bezsensowna propaganda konserwatywnych, bliskich Kościołowi publicystów. Dość powiedzieć, że polski dystrybutor (reprezentujący FT Films ksiądz Jezierski) wytrwale przekonuje, że nielegalne pobieranie Cristiady z internetu to, pomimo (uwaga!) szlachetnej intencji propagowania wiary, zachowanie amoralne i bez wątpienia grzech. Poniżej każdej recenzji rozpętuje się hejterskie piekło, z którego autor może dowiedzieć się, że jest Żydem, masonem, zdrajcą i sprzedawczykiem. Cóż… pieniactwem pogardzam, polityką się zwyczajnie nie interesuję… znam się za to na filmach i zaręczam: ten jest po prostu kiepski.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze