„Nad morzem”, Pedro Gonzalez–Rubio
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKameralny, perfekcyjnie wystylizowany na dokument film. Właściwie za całą recenzję mogłoby posłużyć jedno określenie: urzekający. Gonzalez akcentuje pojedyncze gesty, małe zdarzenia, chwile wspólnej radości. Wnioski pozostawia widzowi. Mała, skromna produkcja. Od biedy równie dobrze można obejrzeć ją i na małym ekranie. Ale obejrzeć warto.
Właściwie za całą recenzję Nad morzem mogłoby posłużyć jedno określenie: urzekający. Bo taki właśnie jest kameralny, perfekcyjnie wystylizowany na dokument film Pedro Gonzaleza-Rubio.
W całą historię wprowadza nas krótka, ilustrowana zdjęciami retrospekcja. Jorge (Jorge Machado) i Roberta (Roberta Palombini) od kilku lat żyją w separacji. Różni ich wszystko: on jest meksykańskim rybakiem i poławiaczem pereł, ona ceniącą wielkomiejski zgiełk mieszkanką Rzymu. Ich światy łączy już tylko jedno: pięcioletni syn Nathan (Natan Machado Palombini). Tego lata chłopiec spędzi wakacje z ojcem. I tu właśnie zaczyna się Nad morzem. Z początku przestraszony Nathan przeżywa przygodę życia. Mieszka na otwartym morzu w osadzonym na palach domu. Nurkując zwiedza zakamarki rafy koralowej, uzbrojony w harpun poluje na homary i barakudy. Wnętrznościami oprawianych ryb z lubością karmi okoliczne krokodyle. Wszystko w bajecznej scenerii zagrożonej przez nadmierną, przemysłową eksploatację meksykańskiej rafy Banco Chinchorro.
Paradoksalnie o klasie Nad morzem decyduje to, czego w tym filmie nie ma. A nie ma nachalnej, pro-ekologicznej publicystyki. Reżyser szanuje inteligencję widza. Wie, że lepiej pokazać nam naturalne piękno Banco Chinchorro, niż straszyć niepokojącymi statystkami. Gonzalez-Rubio szanuje też prywatność swoich bohaterów. Nie staje po stronie żadnego z rodziców, nie szuka winnych, koncentruje się na narodzinach relacji pomiędzy ojcem i synem. I tu wkrada mu się prawdziwa poezja. Bo znowu czegoś tu nie ma. A mianowicie łatwego, banalnego sentymentalizmu. Gonzalez akcentuje pojedyncze gesty, małe zdarzenia, chwile wspólnej radości. Wnioski pozostawia widzowi. I nie ograniczają się one jedynie do dostrzeżenia urody samej relacji; czy też sensu, jaki niesie ze sobą kontakt dwóch odmiennych światów. Chłopięca przygoda odrywa małego Rzymianina od powierzchownego estetyzmu zachodniej cywilizacji. Uświadamia mu np., że żeby zjeść wielokrotnie trzeba wpierw zabić. Że życie sąsiaduje ze śmiercią, rozkładem, niebezpieczeństwem. I tym właśnie podejściem twórcy wygrywają najwięcej. Bo łatwo byłoby im ulec pokusie oczarowania nas prześlicznym obrazem ziemskiego raju. A pokazali też to co brzydkie i trudne. I dlatego właśnie ów ziemski raj jest w ich obiektywie tak bardzo wiarygodny.
Gonzalez rozbraja skromnością. Bo Nad morzem nie aspiruje do miana arcydzieła. Nie próbuje na siłę być filmem, którego nie wolno przegapić. Przeciwnie: to mała, skromna produkcja. Od biedy równie dobrze można obejrzeć ją i na małym ekranie. Ale obejrzeć warto. Choćby po to, by przyswoić odrobinę tego, co mały Nathan zabrał ze sobą wracając do Rzymu. Bo Jorge i jego kumple to prości ludzie. Brakuje im elementarnej wiedzy, ściany swoich domostw ozdabiają podobiznami roznegliżowanych modelek itd. Ale skutecznie uczą Nathana, jak codziennie od nowa zachwycać się otaczającym nas światem. Że brzmi to naiwne? Jeżeli tak myślicie, naprawdę przyda wam się seans Nad morzem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze