„Chrzest”, Marcin Wrona
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzykro patrzeć, kiedy reżyser w swoim zaledwie drugim filmie tak się powtarza. Bo Chrzest opiera się na identycznym założeniu fabularnym co zeszłoroczny debiut Wrony Moja krew. Film szybko staje się irytujący i pretensjonalny. Ma to być antyczna tragedia przepuszczona przez rodzimą, chrześcijańską symbolikę. Wychodzi histeryczna, rozedrgana psychodrama, którą widz ogląda bez najmniejszych emocji.
Werdykty jury gdyńskiego festiwalu z roku na rok stają się coraz bardziej absurdalne. I coraz głośniej mówi się o tym, że jest to konsekwencją kompleksów starszego pokolenia reżyserów (o układach towarzyskich nie wspominając). Po prostu: jurorzy nie chcą nagradzać filmów lepszych niż te, które sami nakręcili. Kiedy na festiwalowych ekranach pojawiają się obrazy naprawdę wartościowe (jak choćby pamiętne debiuty Smarzowskiego (Wesele), Borowskiego (Zero), czy Jakimowskiego (Zmruż oczy) możemy być pewni: nie dla nich Złote (czy choćby Srebrne) Lwy. Pewne nadzieje dawał werdykt z 2007 roku (nagrodzono wtedy fenomenalne Sztuczki i Wszystko będzie dobrze). Ale dalej było tylko gorzej. W tym roku największe triumfy święciły: Różyczka i Chrzest. Dwa filmy, których oglądanie mogłoby mieć sens piętnaście lat temu. A i to nie na pewno.
Michał (Zieliński) wydaje się być człowiekiem sukcesu: ma dobrze prosperującą firmę, piękną żonę, syna, efektowne mieszkanie, drogie auto. Z dumą wprowadza w ten świat dawnego przyjaciela Janka (Schuchardt), zaproszonego, by podawał do chrztu dziecko Michała. Z czasem Janek dowiaduje się prawdy: Michał uniknął niegdyś więzienia zeznając przeciwko tarnowskiemu gangsterowi, Grubemu. Ekipa Grubego namierzyła właśnie Michała, jego dni są już policzone. Michał chce, by po nieuchronnej egzekucji Janek zajął jego miejsce: wychował dziecko, poślubił żonę, pokierował firmą…
Przykro patrzeć, kiedy młody reżyser w swoim zaledwie drugim filmie tak boleśnie się powtarza. Bo Chrzest opiera się na identycznym założeniu fabularnym co zeszłoroczny debiut Wrony Moja krew. Tyle, że tam działał urok nowości; kredyt zaufania, jaki dajemy debiutantowi. I przede wszystkim: w Mojej krwi główną rolę grał zawsze świetny Eryk Lubos.
Tym razem nie możemy mieć wątpliwości: Wrona czerpie z najgorszej tradycji polskiego kina lat 90. Bo gdyby przedstawił tę historię (jak uczynił to niegdyś Krauze w Długu) w oszczędny sposób, mogłaby być sugestywna. Ale nie: tu od pierwszej sceny (w której ekran wypełnia słynna grafika ilustrująca historię o Kainie i Ablu) nieustannie przypomina się nam, że jest to wielkie kino. Że śledzimy biblijną historię, że na naszych oczach rozgrywa się odwieczna walka dobra ze złem, że głównych bohaterów czeka metafizyczna ekspiacja, która dokona się w nieuchronnym rytuale przejścia. Nie mam nic przeciwko ambitnemu kinu: przeciwnie, kocham je z całego serca.
Ale do takich narracji trzeba mieć talent, którego Wronie najwyraźniej brakuje. Chrzest szybko staje się irytujący i potwornie pretensjonalny. Wszystko rozegrane jest tutaj na spoconym i zdyszanym wysokim C. Ma to być antyczna tragedia przepuszczona przez rodzimą, chrześcijańską symbolikę. Wychodzi histeryczna, rozedrgana psychodrama, którą widz ogląda bez najmniejszych nawet emocji. Jedno się Wronie udało: skutecznie przypomniał nam, dlaczego piętnaście lat temu przestaliśmy oglądać polskie filmy.
No właśnie. W połowie lat 90. publiczność odwróciła się od rodzimej kinematografii. Określenie „polskie kino” zyskało pogardliwy charakter. Najpoważniejsze dzienniki publikowały alarmujące teksty o „modzie na niechodzenie na polskie filmy”. Dekadę później, z niemałym trudem odczarowywali tę sytuację wspomniani Jakimowski, Smarzowski, Borowski, także Adamik. Wrona najwyraźniej lekceważy ich trudy, on chce, by było „jak dawniej”. Tyle, że dziś jego wypowiedź na szczęście nikogo już nie zainteresuje. Oczywiście poza jurorami gdyńskiego festiwalu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze