„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, Sam Taylor-Johnson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuChłodny, beznamiętny, bazujący na znajomości potrzeb targetu produkt. I w tym sensie – paradoksalnie – produkt udany. Obejrzą go z przyjemnością fani i fanki powieści, nastolatki wychowane na „Sadze Zmierzch” itd.
Wstęp i streszczenie wydają się tu być zbędne. Wszyscy zainteresowani i tak dokładnie wiedzą o co chodzi: to (zapowiadana miesiącami) ekranizacja książki autorstwa E.L. James. Pozycji wpierw rozszarpanej przez recenzentów (za amatorski warsztat, nieznośnie kiczowate opisy, kuriozalne dialogi, brak sensownie zarysowanych postaci itd.), później z powodzeniem szturmującej listy bestsellerów (cała trylogia sprzedała się w ponad 100 milionach egzemplarzy).
Nieśmiała studentka literatury, Anastasia Steele (Dakota Johnson) przeprowadza krótki wywiad z tajemniczym miliarderem, Christianem Grey’em (Jamie Dornan). Wywiad niezbyt się udaje (bohaterka jest zbyt skonfudowana), ale zawstydzona szara myszka (praktycznie absolwentka uniwersytetu, ale wciąż dziewica) wyraźnie wpada znudzonemu księciu w oko. Zaczynają się zaloty, drogie prezenty, wycieczki szybowcami i helikopterami. Zauroczona Anastasia (po podpisaniu klauzuli poufności) dowiaduje się, że Christian ma swoje mroczne sekrety: jest entuzjastą seksu BDSM, tzw. dominantem (a więc uwielbia wiązać, smagać pejczem, realizuje się poprzez wszelkiej maści fisting, pissing itd.). By być z wybrankiem, Anastasia musi podpisać szczegółowy (regulujący co wolno i czego nie wolno) kontrakt. Co oczywiście (zważywszy na wyniki sprzedaży) jest klasyczną blagą: w tle kryje się opowieść o Kopciuszku, niewinnej Pięknej, która odczaruje skrzywdzone serce swojej Bestii. Ale, o czym doskonale wiedzą fani, jeszcze nie tym razem: przed nami ekranizacje dwóch kolejnych części trylogii E.L. James.
Film ma genialną kampanię reklamową. „Perwersyjny, kontrowersyjny, pornograficzny”. Spodziewałem się (a wraz ze mną miliony fanów rzeczywiście dość „pikantnej” książki) może nie bezpośredniości „Nimfomanki”, ale na pewno wrażeń jakie pamiętamy choćby z „Fatalnego zauroczenia”, „Nagiego instynktu”, czy przede wszystkim (teoretycznie scenariuszowo podobnego) „9 i pół tygodnia”. A więc dusznej, zmysłowej, rozerotyzowanej atmosfery. I tu czeka Was pierwsze (zapewniam, że duże) rozczarowanie: ekranowy „Grey” jest zaskakująco grzeczny. Owszem, widzimy (po godzinie) nagość, bodaj dwie sceny seksu, ale zrealizowane są w sposób… nie będzie przesadą mówić, że pensjonarski. To odwaga na poziomie soft erotyki sprzed półwiecza. Grey stwierdza, że „nie kocha się, tylko pieprzy” i na tym kontrowersje się kończą. Dalej kiedy tylko pada słowo „seks” bohaterowie (a wraz z nimi cały film) wydają się być przerażeni, a o wspomnianym „pieprzeniu” nie może być nawet mowy. Podobnie jak i o całym BDSM (wiąże się tu nadgarstki krawatem i daje klapsy). I ok, to ostatecznie (i de facto) melodramat. Tylko, że nie czuć też zauroczenia, miłości, zapamiętania: Greyowskie „momenty” są chłodne, beznamiętne, filmowane z oddali i powtórzę: zabawne w swoim ugrzecznieniu. Pojawiały się przecieki o konieczności ponownego sfilmowania (nie dość elektrycznych) scen intymnych. Nawet jeśli sceny powtórzono, odbyło się to bez powodzenia. Fani protestowali też przeciwko decyzjom obsadowym. Słusznie. Kapitalny w serialowym „The Fall” Dornan jest tu mdły, nijaki. To kwintesencja metroseksualnej zniewieściałości: nie sposób uwierzyć w jego demoniczną stronę, a już „władczość” w jego wykonaniu wypada naprawdę komicznie. Odrobinę lepiej radzi sobie Johnson, ale scenarzyści uczynili jej postać (też komicznie) jednowymiarową. W dodatku oboje (tzn. jako para) nie mają grama chemii, wzajemnego przyciągania, ekranowej magii. Położono też dramaturgię: wszystko jest tu bez końca odkładane, faktycznym tematem filmu wydaje się być negocjowanie wspomnianego kontraktu. Kiedy po półtorej godziny (a więc ¾ filmu) „coś” się zaczyna dziać, widz jest już zwyczajnie zmęczony i znudzony.
[Wrzuta]http://fajnefilmiki.wrzuta.pl/film/aygMc8NkHos/piecdziesiat_twarzy_greya_zwiastun_pl_-_13.02.2015&autoplay=true[/Wrzuta]
Jednocześnie przyznaję, że ekranowy „Grey” wypada lepiej niż jego literacki pierwowzór. Natura filmu wyklucza opisy (w tym przypadku to duży plus). Ale twórcy „ocenzurowali” też dialogi, największe kurioza się tu po prostu nie pojawiają. W dodatku oboje bohaterów wyposażono w (szczątkowe, ale zawsze) poczucie humoru, co (gdzieniegdzie) zmniejsza ciężar pretensji tekstu E.L. James. Dalej mamy szablonowo, ale estetycznie sfilmowany kapiący bogactwem świat, sprawnie też (chwilami „Grey” przypomina teledysk) dobrano bardzo często pojawiające się piosenki (choćby rzeczywiście świetne „I Put A Spell On You” w wersji Annie Lennox). Nie znaczy, że wszystkie te zabiegi ratują film, ale przyznaję: myślałem, że będzie dużo gorzej.
Oczywiście: krytycy wyśmiewali też (dziś klasyczne) „Pretty Woman” czy „Dirty Dancing”. Ale to nie ten przypadek: „Grey’owi” brakuje (choćby najbardziej kiczowatego) uroku, wdzięku, odrobiny wzruszeń. To po prostu produkt. Chłodny, beznamiętny, bazujący na znajomości potrzeb targetu produkt. I w tym sensie – paradoksalnie – produkt udany. Obejrzą go z przyjemnością fani i fanki powieści, nastolatki wychowane na „Sadze Zmierzch” itd. Stąd przyznaję, nieco się wynudziłem, ale oburzać się (wzorem kolegów po piórze) nie zamierzam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze