„Jak zostać królem”, Tom Hooper
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKapitalne połączenie lekkiej rozrywki, frapującej psychologii i niezobowiązującej lekcji historii. W dodatku okraszone wyśmienitym poczuciem humoru. Nic, tylko oglądać! To nie tylko komedia. Także kapitalna podróż w czasie. Poczynając od detali (stroje, ozdoby, auta), poprzez monumentalne dekoracje, aż po doskonale nakreślone geopolityczne realia epoki. Perfekcyjne odtworzono tu Anglię lat 30. To także relacja z narodzin trudnej, szorstkiej, męskiej przyjaźni.
Rozpoczął się oscarowy wyścig. Nowy obraz Toma Hoopera (Przeklęta liga, John Adams) notowany jest wysoko. Nominowano go aż w dwunastu kategoriach. I chociaż ostatecznie (moim zdaniem) główne laury i tak zgarnie The Social Network Finchera, dla polskiego widza ważna jest zupełnie inna informacja. Wchodzący na nasze ekrany z tradycyjnym, półrocznym opóźnieniem Jak zostać królem to kapitalne połączenie lekkiej rozrywki, frapującej psychologii i niezobowiązującej lekcji historii. W dodatku okraszone (wyśmienitym!) poczuciem humoru. Nic, tylko oglądać!
Anglia w przeddzień wybuchu II wojny św. Po śmierci króla Jerzego V (Michael Gambon) i abdykacji Edwarda VIII (Guy Pearce), książę Albert (Colin Firth) musi objąć tron jako Jerzy VI. Jednocześnie, wskutek ogromnej popularności radia rodzi się czwarta władza, ogromną siłę zyskują media. Król musi przemawiać, wspierać na duchu, musi być władcą, ale też aktorem. I tu zaczyna się problem, bo książę Albert od najmłodszych lat cierpi na poważną wadę wymowy. A konkretnie jąka się. I to bardzo. Kolejni specjaliści nie są w stanie pomóc przyszłemu władcy. Ostatnią deską ratunku okazuje się znany z kontrowersyjnych metod, pozbawiony stosownego wykształcenia logopeda samouk Lionel Logue (Geoffrey Rush).
Brytyjczycy to specyficzna nacja. Z jednej strony zamknięta w okowach tradycji, konwenansów, preferującej emocjonalny chłód etykiety. Z drugiej: to mistrzowie czarnego humoru i autoironii. Jak zostać królem pełnymi garściami czerpie z tej (jak się okazuje pozornej) sprzeczności. Wyobrażacie sobie komedię o zespole specjalistów próbujących uporać się ze słynnym szczękościskiem śp. Lecha Kaczyńskiego? Nie mieście się w głowie, prawda? Dla Anglików takie ujęcie nie stanowi najmniejszego problemu. A warto pamiętać, że cofamy się do lat 30. ubiegłego stulecia. A więc czasów, w których angielski król wciąż jeszcze dzierżył (odebrane mu z czasem przez amerykańskich prezydentów) berło przywódcy całego wolnego świata. W kolejnych sekwencjach filmu Hoopera widzimy owego przywódcę jako po wielokroć skompromitowanego jąkałę oddającego się coraz bardziej absurdalnym zabiegom przepisywanym przez kolejnych szarlatanów. A naprawdę zabawnie robi się, kiedy miejsce szarlatanów zajmuje nietuzinkowy ekscentryk, Lionel Logue. Co też oni wspólnie z księciem Albertem wyprawiają, tego oczywiście nie zdradzę. Ale ubaw jest po same pachy. Hooper bezbłędnie czuje vis comica całej sytuacji. I wygrywa ją do ostatniego tonu.
Tyle, że Jak zostać królem to nie tylko komedia. Także kapitalna podróż w czasie. Poczynając od detali (stroje, ozdoby, auta), poprzez monumentalne dekoracje, aż po doskonale nakreślone geopolityczne realia epoki perfekcyjne odtworzono tu Anglię lat 30. Co ciekawe, cała ta pracochłonna stylizacja to jedynie tło dla ukazania zaskakująco kameralnej, pozbawionej wielkich fajerwerków historii. Bo „Jak zostać królem to przede wszystkim relacja z narodzin trudnej, szorstkiej, męskiej przyjaźni. Książę Albert i Logue zbliżają się do siebie, szybko zakłócony zostaje tradycyjny podział ról pomiędzy terapeutą i pacjentem. Obaj panowie odbędą tu podróż w poszukiwaniu źródeł własnych problemów i ograniczeń (Logue to niespełniony aktor). Obaj zanegują też skostniałą, sformalizowaną brytyjską tradycję. Ten dialog ma swoją siłę. Głównie dzięki kapitalnym kreacjom obu (nominowanych do Nagrody Akademii) aktorów. I chociaż wielki Colin gra naprawdę świetnie, tym razem murowanym, oscarowym pewniakiem wydaje się być przede wszystkim niezrównany Geoffrey Rush.
W dodatku Jak zostać królem podejmuje bardzo modny temat terapii, coachingu itd. Tym samym film powinien trafić w gusta tzw. szerokiego odbiorcy. I w tym jego siła. Bo umówmy się: to nie jest wielkie, historyczne, przełomowe kino. Hooper zręcznie pominął tradycyjny podział na sztukę wysoką i niską. Na kino ambitne i komercyjne. Bez zbędnego nadęcia ofiarował widzom to, co tygrysy (i to wszystkie tygrysy) lubią najbardziej. A więc sprawnie opowiedzianą, pełną humoru, z życia wziętą historię. Czego chcieć więcej?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze