"World Trade Center", reż. Oliver Stone
DOROTA SMELA • dawno temuDrugi z głośnych dramatów filmowych przedstawiający wydarzenia, które 5 lat temu wstrząsnęły USA. Podobnie jak Lot 93 Paula Greengrassa, World Trade Center Olivera Stone'a jest obrazem, który relacjonuje zaledwie wycinek obszernej kroniki „ataku na Amerykę” - bodaj najlepiej udokumentowanego wydarzenia w historii mediów. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Publika filmu Greengrassa niekoniecznie z marszu wybierze się na film Stone'a.
Drugi z głośnych dramatów filmowych przedstawiający wydarzenia, które 5 lat temu wstrząsnęły USA. Podobnie jak Lot 93 Paula Greengrassa, World Trade Center Olivera Stone'a jest obrazem, który relacjonuje zaledwie wycinek obszernej kroniki „ataku na Amerykę” - bodaj najlepiej udokumentowanego wydarzenia w historii mediów. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Publika filmu Greengrassa niekoniecznie z marszu wybierze się na film Stone'a.
To nie jest obraz, jakiego spodziewalibyśmy się po Oliverze Stonie. W żadnej mierze nie można go nazwać panoramicznym freskiem historycznym (Alexander) ani demaskatorskim, penetrującym teorie spiskowe thrillerem (JFK), ani tym bardziej antywojennym i antyrządowym dramatem (Pluton). World Trade Center to kameralny, wręcz klaustrofobiczny film katastroficzny. Właśnie tak! Bo choć wszyscy wiemy, że wezwanie do walącego się WTC, które policjanci otrzymują na początku filmu, oznacza udany zamach terrorystyczny Al-Kaidy, to z narracji rzecz nie wynika. Świadomość bohaterów i ich wiedza na temat działań terrorystów jest ograniczona. Sierżant John McLoughlin (Cage) i jego podwładni, wśród których jest Jimeno, z niedowierzaniem przyjmują wiadomość o uderzeniu w wieżę pierwszego boeinga. Akt terroru jest pokazany w filmie urywkowo. Widzimy zaledwie cień samolotu, a potem płonący budynek. Wchodząc do wieży numer 1, obaj policjanci dowiadują się od innego funkcjonariusza, że i wieża numer 2 została zaatakowana, ale lekceważą tę informację, biorąc ją za plotkę. W momencie, w którym drapacz chmur wali się, zasypując stróżów prawa i udaremniając ich akcję ratunkową, obaj są przekonani, że cała sprawa jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku lotniczego.
Film koncentruje się niemal w całości na walce o życie, jaką toczą Jimeno i McLoughlin. Oglądamy zaledwie twarze bohaterów, jako że ciała uwięzły w plątaninie drucianych konstrukcji i zwałów betonu. Osią akcji jest ich ciągnąca się w nieskończoność rozmowa. Ta monotonna relacja przeplatana jest obrazkami z domów rodzinnych funkcjonariuszy. Otoczone krewnymi żony bohaterów (jedna w zaawansowanej ciąży) odchodzą od zmysłów, czekając na wieści o heroicznych małżonkach.
Jest jeszcze trzeci wątek – byłego marine z Connecticut, który oglądając w telewizji reportaż z ground zero, czuje, że Bóg wyznaczył mu zadanie udzielenia pomocy ofiarom zamachu. To właśnie on stanie się wybawcą policjantów — odkryje miejsce ich pobytu i rzuci ociekające patosem zdanie: „Nie zostawimy was. Jesteście naszą misją!”. A wszystko na tle smętnie zawodzących smyków ścieżki muzycznej. Nie zdradzam tu bynajmniej żadnych tajemnic fabuły, bo przecież dobrze znamy kanwę scenariusza World Trade Center i nie to, CO się zdarzy, ale JAK, powinno interesować widzów.
World Trade Center, dzięki któremu lewicujący Stone stał się ulubieńcem Republikanów i pupilem Busha, jest typową laurką. Sławi odwagę i męstwo Amerykanów w walce z niewidzialnym najeźdźcą, krzewi ideę jednoczenia się ludu w cierpieniu (scena, w której Maria Bello obejmuje płaczącą po stracie syna Murzynkę) oraz wszystkie te cnoty, które mieszkańcy USA od lat przypisywali sobie w pompatycznych produkcjach katastroficznych.
Stone miał wybór między prawdą większą i mniejszą, czyli zamachem na WTC a tak zwaną ludzką historią. 11 września 2001 roku amerykańskie stacje telewizyjne szybko przestały pokazywać sam atak (uderzenie boeingów w wieże trwało tak krótko, że nawet emitując je co 10 minut, redaktorzy nie mogli wypełnić czasu antenowego) i z marszu przeszły do relacjonowania historii poszczególnych ofiar zburzenia Twin Towers. Ten właśnie motyw podchwycił reżyser Urodzonych morderców. Uczłowieczył historię, by uniknąć konieczności zajęcia wobec ataku jasnego stanowiska, tym samym rezygnując z rozkładania na czynniki pierwsze błędów amerykańskiego wywiadu i teorii spiskowych, które wokół nich narosły. W dodatku Stone zajął się wyłącznie dwoma policjantami — osiemnastym i dziewiętnastym z kolei uratowanym z WTC — Jimeno i McLoughlinem. Przez to film, pozbawiony szerszego kontekstu socjopolitycznego, w żaden sposób nie oddaje faktycznej skali tragedii.
Ma się wrażenie, że opowiada nam jakąś historyjkę o dwóch takich zasypanych pod gruzem. Nie widzimy praktycznie innych poszkodowanych, tysięcy rannych i martwych, skaczących z okien pracowników wież, nie czujemy atmosfery masowej histerii, nie poznajemy reakcji rządu na zamach. Niby całość jest staranną rekonstrukcją faktycznych zdarzeń, a jednak trąci fikcją. To zasługa Hollywood, które podobne intrygi zmyślało od dziesięcioleci. Czyż w Płonącym wieżowcu i późniejszych katastroficznych blockbusterach nie odnajdziemy podobnych schematów fabularnych? Czy nie są one równie wzruszające, znakomicie zagrane przez gwiazdorską obsadę i zilustrowane identycznie podniosłą muzyką? Osądźcie sami.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze