Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki , Steven Spielberg
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWyśmienite kino przygodowe i godna kontynuacja całej serii. Nowy Indiana nie przynosi ujmy samemu sobie, nie narusza mitu, jaki wokół niego przez te 20 lat narósł. Indiana wraca bez obciachu. I chociaż ten film skazany jest na gigantyczny sukces finansowy, czuć w nim, że Lucas i Spielberg nie mieli ciśnienia na kolejne miliony. Wyraźnie przyświecał im cel złożenia hołdu postaci, która zdominowała kulturę masową.
Powiem szczerze — nie za bardzo wierzyłem w ten film. W ogóle nie wierzę w udane powroty po dwudziestu latach. Ale nie wziąłem pod uwagę jednej rzeczy — ciężar wskrzeszenia Indiany Jonesa wzięli na siebie — jak zwykle zresztą — Steven Spielberg i George Lucas. Dwóch starych mistrzów i jednocześnie dwóch wiecznych chłopców wciąż — przynajmniej na pozór i na pokaz — wiernych ideologii Piotrusia Pana. A kiedy spotykają się Spielberg i Lucas, jedno jest pewne — czeka nas wyśmienita zabawa. Nie inaczej jest i tym razem. Indiana powrócił z hukiem. Królestwo Kryształowej Czaszki to wyśmienite kino przygodowe i — na tę informację fani czekają w pierwszej kolejności — godna kontynuacja całej serii. Tak, właśnie tak — nowy Indiana nie przynosi ujmy samemu sobie, nie narusza mitu, jaki wokół niego przez te 20 lat narósł. Używając języka potocznego — Indiana wraca bez obciachu. I chociaż ten film skazany jest na gigantyczny sukces finansowy, czuć w nim, że nieprzyzwoicie bogaci Lucas i Spielberg nie mieli ciśnienia na kolejne miliony dolarów. Wyraźnie przyświecał im cel złożenia hołdu postaci, która zdominowała kulturę masową. Z pełną świadomością, że jednocześnie składają hołd samym sobie.
Dawno nie było filmu, którego realizację otaczałaby tak starannie chroniona tajemnica. I słusznie. Indiana to przecież szalony ciąg nieprawdopodobnych zwrotów akcji, nasyconych dynamiką i suspensem. Streścić ten film to odebrać widzowi całą radość. Tak więc tylko parę słów — spotykamy Indianę pod koniec lat 60. Jak zawsze jest on niestrudzonym obrońcą wolnego świata i nieprzejednanym wrogiem każdego fanatyzmu i totalitaryzmu. Kiedyś wrogiem nr 1 Indiany byli hitlerowcy, teraz (mamy szczyt zimnej wojny i początek psychozy maccartyzmu) źli Niemcy ustępują miejsca złym Rosjanom. A będą to prawdziwi "źli ruscy" - bezwzględni wysłannicy Stalina.
Co w tematyce historyczno — archeologicznej? Po rozwiązaniu flagowych tajemnic judaizmu (Poszukiwacze Zaginionej Arki), chrześcijaństwa (Ostatnia Krucjata) i hinduizmu (Świątynia Zagłady) Indiana bierze na warsztat Amerykę Południową i jej niewyjaśnione do dziś zagadki — widoczne jedynie z lotu ptaka gigantyczne rysunki z pustyni Nazca, mityczne Eldorado i od wieków zadziwiające archeologów nadludzką precyzją wykonania prehistoryczne kryształowe czaszki. I tyle — chociaż język świerzbi, chociaż chciałoby się, nie zdradzę absolutnie nic więcej.
Można spytać — o co tyle szumu, skoro chodzi o zwyczajne, programowo pozbawione większych ambicji kino rozrywkowe. A jednak — cały ten szum jest uzasadniony. Przede wszystkim dlatego, że realizacja Królestwa Kryształowej Czaszki obarczona była potężnym ryzykiem. Jak już mówiłem — takie powroty, niejako z definicji, skazane są na porażkę. Fani odchodzą zniesmaczeni (zwykle mówią: lepiej, żeby ten film w ogóle nie powstał), twórcom pozostaje wstyd i oskarżenia o niepotrzebne zszarganie mitu. I dlatego Lucasowi i Spielbergowi należą się tak wielkie brawa — ominęli wszystkie pułapki i ofiarowali nam na powrót prawdziwego, pełnokrwistego Indianę Jonesa.
No właśnie — pułapki. Na sequele legendarnych kinowych trylogii czekają niemożliwe wręcz do uniknięcia mielizny. Lucas, Spielberg i Ford ominęli je wszystkie. Zwykle gwoździem do trumny takich produkcji jest nieumiejętność ponownego, ale wiarygodnego wykreowania postaci głównego bohatera. Tutaj brawa dla Harrisona Forda — kiedy tylko pojawia się na ekranie, od razu wiemy — to ten sam, najprawdziwszy Indiana Jones. Efekt jest piorunujący, Ford z miejsca kupuje widownię, jest po prostu Indianą i nie sposób go nie dopingować. Inna sprawa, że ponadczasową okazała się wyśmiewana w latach 80. aktorska metoda Harrisona Forda. A więc rysowanie postaci tzw. grubą kreską poprzez — wydawałoby się, że nadmiernie — charakterystyczne tricki (głównie mimiczne). W ten sam sposób Ford wykreował postać Hana Solo. I o ile drwili z tej metody współcześni, o tyle historia przyznała rację Fordowi. Widocznie mity trzeba budować w sposób przejaskrawiony — wtedy działają i nigdy się nie starzeją.
Pozostałe zagrożenia czyhały już na Spielberga i Lucasa. Ale ci dwaj starzy wyjadacze, z precyzją godną mistrzów i socjotechniczą niemal premedytacją ofiarowali nam dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. A więc nie mizdrzyli się do najmłodszej widowni, nie próbowali Jonesa na siłę unowocześniać. Nowy Indiana to film zaskakująco konserwatywny, kanoniczny wręcz. Jest tu wszystko, za co pokochaliśmy przygody niesfornego archeologa — podróże "palcem po mapie" (słynna czerwona kreska), legendarne już motywy muzyczne Johna Williamsa, nieśmiertelna logika zdarzeń spod znaku "zabili go, ale uciekł" i — przede wszystkim — biorące całość w żartobliwy nawias firmowe poczucie humoru Indiany Jonesa. Bo co zrobi doktor w sytuacji bez wyjścia? Nigdy nie zapomni podsumować jej celnym żartem. A potem i tak coś wymyśli. Ten film ani przez chwilę nie próbuje być realistyczny. I chwałą mu za to.
Oczywiście będą głosy krytyczne — że scenariusz jest skrajnie nieprawdopodobny, zakończenie przeszarżowane, wątki historyczno-archeologiczne sklecone w sposób urągający prawdzie itd. Sceptykom wypada przypomnieć — Indiana zawsze taki był.
Ale skoro Indiana zawsze taki był, warto zadać sobie pytanie — czym tak naprawdę różni (i różnił) się od zwykłych, siermiężnych hollywoodzkich superprodukcji? Zdaniem niżej podpisanego — potężnym zastrzykiem naiwności i bajkowości. To lata 90. wprowadziły do kina masowego relatywizm moralny, wszelkie dwuznaczności. Indiana jest nieodrodnym dzieckiem lat 80. Jego świat jest czarno-biały — po jednej stronie stoi dobro, po drugiej zło, pośrodku — rozdzielająca je barykada. Tego bałem się najbardziej — że twórcy zdejmą z Jonesa całą jego komiksowość, zaszczepią mu dylematy, mroczne pokłady świadomości itd. Bez obaw — doktor Jones to ten sam "naiwny cwaniak", który swoje wie. Reprezentuje siły dobra i na żadne dylematy nie ma tutaj czasu — w końcu "ci źli" są o krok od zdobycia dającego niezwykłą moc artefaktu. I za tę naiwność, bajkowość i komiksowość jestem twórcom Królestwa Kryształowej Czaszki w najwyższym stopniu wdzięczny.
Znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że to nie to co kiedyś, że np. Poszukiwacze Zaginionej Arki to był zdecydowanie lepszy film. Oczywiście, że tak, to tamte filmy stworzyły mit, którym Królestwo Kryształowej Czaszki bezwstydnie się karmi. Ale dochodzi tu kolejny aspekt, to, co nazywa się dziś modnie regresingiem. I to właśnie ofiarowuje nowy Indiana — brawurową, nieprzekłamaną podróż w czasy dzieciństwa. I stąd — za co czytelnika przepraszam — tak długa jest ta recenzja. Mówiąc wprost - "wzięli" mnie sentymenty i najzwyczajniej się na nowym Indianie wzruszyłem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze