„Artur i zemsta Maltazara”, Luc Besson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuŚrodkowa część głośnej animowanej trylogii Luca Bessona. Zaczyna się dokładnie dziesięć miesięcy po wydarzeniach z części pierwszej. Wizualnie film oszałamia. Czuć postęp techniczny, jaki dokonał się w dziedzinie animacji cyfrowej. Prawdziwa orgia pastelowych barw, fantastycznie wykorzystane światłocienie, kapitalne lokacje. Film ogląda się z otwartą buzią. Strona plastyczna jest głównym (i wystarczającym) powodem, by wybrać się na ten film.
Środkowa część głośnej animowanej trylogii Luca Bessona. Artur i zemsta Maltazara zaczyna się dokładnie dziesięć miesięcy po wydarzeniach z części pierwszej. Kiedy zbliża się czas ponownego otwarcia wrót do mini królestwa, ojciec Artura niespodziewanie decyduje się na opuszczenie farmy babci. Na chwilę przed wyjazdem tajemniczy pająk rzuca na dłoń chłopca ziarenko ryżu z napisem "S.O.S.". Artur nie ma najmniejszych wątpliwości — Selenia (jego ukochana z krainy Minimków) jest w niebezpieczeństwie! Chłopiec bez chwili wahania rusza z odsieczą, ale po przybyciu do wioski Minimków odkrywa, że to nie od nich przybyło wezwanie o pomoc.
Wizualnie Zemsta Maltazara oszałamia. Czuć postęp techniczny, jaki dokonał się w dziedzinie animacji cyfrowej od czasu Artura i Minimków. Widać to już w pierwszej, pełnej niezwykłej energii, naładowanej mnóstwem detali scenie przedstawiającej poranek na łące (trwają tam przygotowania do bankietu wydawanego na cześć powrotu Artura). I tak jest właściwie przez cały film: prawdziwa orgia pastelowych barw, fantastycznie wykorzystane światłocienie, kapitalne lokacje (szemrane osiedle nakreślone na wzór Las Vegas): wszystko to sprawia, że Zemstę Maltazara oglądamy z otwartą buzią.
I nawet jeśli film chwilami nieznacznie ustępuje standardom wyznaczonym przez Pixar i DreamWorks, Besson (z wdziękiem i bez zadyszki) nadrabia te braki niezwykłą pomysłowością. Dżdżownice — taksówki, słomka jako ścigacz wodny: tego typu patentów są tutaj tysiące, dosłownie rozsadzają one właściwie każde ujęcie. Naprawdę — strona plastyczna Zemsty Maltazara jest głównym (i wystarczającym) powodem, by wybrać się na ten film.
No właśnie: głównym. Nieco trudniej doszukać się innych, równie wiarygodnych powodów. Bo fabularnie Besson najzwyczajniej się nie popisał. Owszem, istnieje cały szereg problemów tradycyjnie nękających tzw. środkowe części (choćby niemożność ukazania widzom jakichkolwiek ostatecznych rozwiązań). Ale nie zwalnia to reżysera z obowiązku nakreślenia obrazu, który ma początek, środek i koniec (a więc może funkcjonować jako samodzielny film).
Besson niczym pełnoletni licealista nakreślił sobie takie zwolnienie samodzielnie, a widzom zaserwował coś na kształt wyrwanego z kontekstu odcinka telewizyjnego serialu. Od biedy ma to wszystko "jakieś" zawiązanie akcji, ale końcówka to już najoczywistsze kuriozum. Tak jakby ktoś (bez grama subtelności) przeciął na pół tzw. punkt kulminacyjny, wmontowując w jego miejsce tablicę z napisem: "Dalsze przygody Artura w trzeciej części filmu! Zapraszamy do kin!".
To rozwiązanie otwarcie irytuje, sprawia, że widz czuje się nabity w butelkę. Podobnie jest z całą fabułą: póki akcja gna na złamanie karku, niby wszystko jest OK. Ale kiedy główny czarny charakter w finale objaśnia nam kulisy swojej (tytułowej) zemsty, ponownie okazuje się, że Besson owszem, miał pomysł, jak ten film ma wyglądać, ale o czym ma opowiadać, już nie.
Oczywiście Besson to stary wyga, który wszystkie ewidentne braki Zemsty Maltazara (przeważnie zresztą skutecznie) tuszuje wspomnianymi już bogactwem koncepcji wizualnej i dzikim tempem akcji. Ale też w tym szalonym natłoku zdarzeń ginie gdzieś (tak mocno definiujący Artura i Minimki) nastrój klasycznego kina przygodowego.
Ale i tak ogląda się to naprawdę świetnie. Szkoda tylko, że (narzekałem na to samo już m.in. przy okazji Mikołajka) dystrybutor nie pozostawił nam wyboru i wprowadził na polskie ekrany jedynie wersję zdubbingowaną. Tymczasem na świecie seanse kolejnych części przygód Artura przyciągają rzesze dorosłych, którzy chcą usłyszeć, jak z aktorskimi zadaniami poradziły sobie zatrudnione przy realizacji filmu wielkie gwiazdy muzyki (m.in. Will.i.am, Snoop Dogg, a przede wszystkim David Bowie i Lou Reed).
Nie żeby polska wersja była zła, przeciwnie. Daniel Olbrychski z pewnością jest lepszym aktorem niż odtwarzający tę samą rolę w wersji oryginalnej Lou Reed. Ale też bądźmy szczerzy: którego z nich bardziej chcielibyście usłyszeć? Jeżeli Lou Reeda, to nic z tego, będziecie musieli poczekać na wersję DVD. A szkoda.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze