„Sława”, Kevin Tancharoen
DOROTA SMELA • dawno temuRemake głośnego musicalu Alana Parkera z 1980 roku. Musical licealny. Mamy tu osadzoną we współczesnych realiach historię grupki młodych zdolnych, którzy zdają do słynnej LaGuardii (dziś nazywanej Fame School) - nowojorskiej szkoły sztuk scenicznych. Są to głównie dzieci bogatych rodziców, ale trafia się też trudna młodzież z getta i uczniowie o polskich korzeniach. Ich losy śledzimy przez cztery lata nauki: obserwujemy, jak z wstydliwych uczennic stają się frontmankami albo wyrastają na gwiazdy tańca.

Remake głośnego musicalu Alana Parkera z 1980 roku, o którym mówiło się i pisało, że wskrzesił gatunek i wskazał mu nowe drogi rozwoju. Tamta Sława, podobnie jak genialny Cały ten zgiełk Boba Fossego (1979), łączyły dramat społeczny i kino psychologiczne z elementami musicalu. To właśnie było w nich nowe — wcześniej film śpiewany i tańczony funkcjonował według ściśle określonych, by nie powiedzieć: skostniałych, reguł, które swoją nużącą powtarzalnością doprowadziły do tzw. zmęczenia materiału.
Wyznaczając nowe trendy, Parker niechcący uruchomił też linię produkcyjną nowego typu filmu (przyczynił się też wcześniejszy Gresse) - musicalu licealnego, który poza paroma wyjątkami (obie wersje Lakieru do włosów, Across the Universe) wydał przez dekady dzieła pośledniej jakości. I niestety do takowych trzeba zaliczyć również film Kevina Tancharoena.
Mamy tu osadzoną we współczesnych realiach historię grupki młodych zdolnych, którzy zdają do słynnej LaGuardii (dziś nazywanej Fame School) - nowojorskiej szkoły sztuk scenicznych. Są to głównie dzieci bogatych rodziców, ale trafia się też trudna młodzież z getta i uczniowie o polskich korzeniach. Ich losy śledzimy — zupełnie tak, jak to było u Parkera — przez cztery lata nauki: obserwujemy, jak z wstydliwych uczennic stają się frontmankami albo wyrastają na gwiazdy tańca. Patrzymy, jak ich marzenia się spełniają, ale też jak pryskają niczym bańka mydlana, kiedy muszą spakować walizki i wrócić na prowincję. I wszystko byłoby OK, gdyby nie potworna wtórność owej wielowątkowej fabuły oraz jej nieznośne wykalkulowanie.
Twórcy z pewnością wiedzieli, co przesądziło o sukcesie filmu Parkera (mieli prawie 30 lat na studiowanie filmu i jego recenzji), a co pogrążyło późniejszy serial TV powstały na kanwie tego pierwszego. Zdawali też sobie sprawę, że trzeba mieć powody, by od nowa robić coś, co udało się już za pierwszym razem. Zmienili więc to i owo (głównie kolor skóry bohaterów), rzekomo by pokazać, jak bardzo zmieniła się "natura sławy i sposoby jej zdobywania".
Ale napomknienie o serwisie Youtube, pokazanie, że każdy może mieć kamerę cyfrową albo że wystarczy laptop, by bawić się w produkcję muzyczną, zadziałało tu na zasadzie przypisów, nie wnosząc niczego nowego do badanego zjawiska; może tylko je spłyciło. Wątki zakończone happy endem ułożone zostały w kratkę z tymi o smutnym zakończeniu, by nie przesłodzić ani nie przesolić.
Powstała w ten sposób trudna do przeżucia masa fabularna złożona z półproduktów i doprawiana mądrościami, które w 2009 roku brzmią jak stek banałów. Mamy tu eksploatowany w filmach tego typu motyw ujawnienia wielkiego talentu nieśmiałej owieczki (patrz Zakonnica w przebraniu, Szkoła rocka, Wirujący seks), konflikt pokoleniowy (Billy Elliot, Młodzi gniewni, Harry Potter) czy ograny już topos naiwności, wykorzystanej przez starego wyjadacza.
Żonglowanie wytartymi chwytami męczy tym bardziej, że jest zestawieniowe z perfekcjonizmem adeptów sztuki. U Parkera był humor i dystans, dzieciaki bywały tyleż zdolne, co niewydarzone i po swojemu zakręcone — tu mamy nastoletnie roboty, które śpiewają jak Mariah Carey, tańczą jak Barysznikow albo rapują jak Jay-Z, a w międzyczasie prowadzą nudne rozmowy o nieodrobionych lekcjach. Fajnie na nich popatrzeć, zwłaszcza że zdjęcia są dość klimatyczne, ale nie sposób się przejąć czy wzruszyć ich losem. Scenariuszowi brakuje realizmu, a części wykonawczej — spontaniczności.
Wszystko — od pierwszego zbiorowego występu w kantynie do dyplomowego show — ma oprawę teleturnieju telewizyjnego typu "Mam talent". A przecież do tych programów można się dostać bez szkoły. I to chyba jedyny wniosek, który płynie z dwugodzinnego seansu: szkoła nie gwarantuje niczego oprócz fantastycznie przeżytych czterech lat. Jeśli komuś ta myśl wydaje się świeża, to znaczy, że znalazł się w grupie, z myślą o której wyprodukowano ów film.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze