"Listy z Rabarbaru", Edward Redliński
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPoszczególne opowiadania, właściwie literackie obrazki, układają się w wyraźny fabularny ciąg „opuszczania Rabarbaru”, wchodzenia w miejskość, odrywania korzeni i zapuszczania nowych, już w betonie, i to uzbrojonym.
Niedawną, za to poważną obniżkę formy Edwarda Redlińskiego („Telefrenia”) warto skontrastować z jego piorunującym, debiutanckim zbiorkiem, wznowionym akurat przez Prószyński i S-ka. Trudno uwierzyć, że od pierwszego wydania „Listów z Rabarbaru” minęło prawie czterdzieści lat, żywiołowość języka młodego pisarza jest tak współczesna, jakbyśmy słyszeli kłótnię za własnym oknem, a nie czytali. Zarazem, tematycznie to zaproszenie do świata, którego ja na przykład, trzydziestoletni gość z wielkiego miasta, nawet nie przeczuwałem. Nie chodzi nawet o rytm życia wsi, zasady rządzące wspólnotą, wódkę i robotę, ale o prostą obserwację, że dzisiaj „Listy…” czyta się jak reportaż z innej planety.
Dobrze, że po dwóch dekadach książeczka ta została wznowiona, lepiej jeszcze, że wreszcie można ją czytać bez obciążenia kontekstem politycznym. W latach 60. modny był nurt wiejski w prozie polskiej, najczęściej pełen farmazonów o wżywaniu się chłopa w obce mu środowisko industrialne. Zostało z tego niewiele (kto dziś pamięta ówczesną gwiazdę prozy chłopskiej Juliana Kawalca?) i chyba jeden Redliński przetrwał do dzisiaj, publikuje, cieszy się popularnością.
Dyżurny motyw wyjścia młodego człowieka ze wsi do miasta został ocalony i narrator — Pawełek staje na uszach, żeby wydostać się ze wsi: czemu chłopcy z miasta mają tyle fachów do wyboru, jak kierowca, murarz (…) i co najmniej jeszcze z pięć do dziesięciu fachów, a na wsi można być tylko rolnikiem, i wybór tym mniejszy, im mniej synów w rodzinie – pisze w liście do anonimowego redaktora partyjnego.
Nikt nie smęci jednak o trudzie i znoju chłopskiego żywota, żaden Boryna tam nie sieje, Redliński obraca swoje naturalistyczne oko ku brutalnym potańcówkom, bójkom, godzeniu się, chlaniu wódy i tym podobnym. Tu majstrowi oko na zabawie wydłubali, w łapie je trzyma – zemstę trzeba powziąć, jeśli tak, to jaką? To konia trzeba przeprowadzić przez mróz trzaskający – sam się rozbiorę, by zwierzę okryć, pomarznę, a co? I tak dalej, takich obrazków, migawek z życia jest pełno, oddanych żywym językiem, bezbłędnie stylizowanym na mowę potoczną.
Po co czytać to dzisiaj – toż informacja, że na zabawach, zamiast didżeja lub zespołu Akcent dawała czadu kapela złożona z miejscowych muzyków, wartość ma średnią. Można się owszem, pocieszać myślą, jak to teraz jest lepiej, można też zatopić się w mięsistym świecie sprzed półwiecza. Zadumać się. Wolę inną drogę.
Mimo wydłubanego oka i zmarzniętego konia ta książka jest także o zabawie – o wódce i rozmowach przy niej, gremialnym laniu się po pyskach, figlowaniu na sianie (nieudanym). Przeprowadzka do miasta nie zdefiniowała tutaj terminu „dobra zabawa” na nowo. Tym, którzy myślą, że dopiero w naszych czasach jest wesoło w sobotni wieczór, oczy zrobią się wielkie jak spodki. Przecież ani Rabarbar, ani miasto, do którego przenosi się narrator, nie istniały na baśniowej mapie, w rzeczywistości równoległej, lecz u nas, w Polsce, może pod oknem kogoś znajomego, a nawet i naszym. Innymi słowy, sześćdziesięciolatkowie, których znamy – rodzice, wujkowie, ich znajomi, dawali kiedyś czadu ile wlezie. Niby człowiek się tego domyśla, niby wie, a jednak czuje się zaskoczony. Chce zapytać: tato, a jak to było naprawdę?
Trzeba dodać, że do nowego wydania dołączono „Matecznik”, jedenaście miniaturek literackich, napisanych w formie dialogu między starym chłopem a przyjezdnym. Są zabawne, mądre, pięknie napisane, wzruszające. Warto „Listy z Rabarbaru” kupić choćby tylko dla nich.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze