„Mroczny Rycerz powstaje”, Christopher Nolan
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDruga najbardziej oczekiwana premiera tego lata. Poprzedzona gigantyczną reklamą, w pewnym sensie kultowa zanim jeszcze trafiła na ekrany kin. Ogląda się ją świetnie. Fani tak komiksu, jak i Nolanowskiej interpretacji z pewnością będą zachwyceni. Gdyby nie rozbudzone do absurdalnych rozmiarów oczekiwania, gdyby nie przełomowa w swej przewrotności „dwójka”…
Druga (po Prometeuszu) najbardziej oczekiwana premiera tego lata. Poprzedzona gigantyczną reklamą, w pewnym sensie kultowa zanim jeszcze trafiła na ekrany kin. W takiej sytuacji twórcy nie muszą martwić się o zyski, ale zwykle trudno im też sprostać rozbudzonym oczekiwaniom widzów. I tak jest też w tym przypadku: Nolan z jednej strony godnie kończy trylogię o Batmanie, z drugiej: nie potrafi dorównać własnej produkcji sprzed czterech lat (a więc środkowej części trylogii, Mrocznemu Rycerzowi).
W finale „dwójki” pokiereszowany Batman/Bruce Wayne (Christian Bale) odchodził w niesławie biorąc na siebie winę za śmierć Harveya Denta. Takim też odnajdujemy go na początku „trójki”: okaleczony, przekonany, że Batman nigdy już nie powróci Bruce Wayne od ośmiu lat ukrywa się przed światem. Ale świat nie chce zapomnieć ani o Waynie, ani o Batmanie. Pierwszego wyrywa z letargu zuchwała kradzież dokonana przez Kobietę-Kota (świetna Anne Hathaway), drugiego napaść, jaką przeprowadza na terenie Gotham City kolejny czarny bohater: monstrualny, wyraźnie wzorowany na Golemie, Bane (Tom Hardy).
Ciężko pisać o nowym Batmanie. Głównie poprzez wspomnianą już (i nieuniknioną) konfrontację z poprzednią, drugą częścią cyklu. Bo Nolan owszem dostarcza widzom kapitalną i niezwykle widowiskową rozrywkę. Pozostaje wierny mrocznej, dekonstruującej komiksowe mity konwencji. Ale tym razem wyraźnie uwierają go programowe założenia wieńczącego serię tzw. closera. Brakuje odwagi, precyzji i co gorsza przewrotności Mrocznego Rycerza. Okaleczony, apatyczny Wayne nie ma już charyzmy flirtującego z mroczną stroną, w gruncie rzeczy bliskiego Jokerowi Batmana z „dwójki”. Wspomnienie Jokera uwidacznia kolejną słabą stronę „trójki”: siłą wszystkich opowieści o człowieku nietoperzu byli perwersyjni, wyraziści super łotrzy: na ich tle przerośnięty, osiłkowaty Bane wypada co najwyżej bezbarwnie. Konwencja finałowej odsłony wymusza też na Nolanie pewien kompromis. Po raz pierwszy czujemy wpływy sypiących setkami milionów dolarów producentów: zwieńczenie cyklu o super bohaterze nie może być tak dekadenckie, jak chciałby tego reżyser i rzeczywiście: raz po raz irytuje nachalna, powierzchowna symbolika (m.in. sceny wyjścia z jaskini) a wypełniony po brzegi typowo amerykańskim heroizmem finał zaprzecza pieczołowicie budowanemu wizerunkowi upadłego, po trosze psychopatycznego Batmana. Całość jest też zbyt długa (blisko 3 godz.) i bywa, że narracyjnie niekonsekwentna. Z początku Nolan (co może się akurat podobać) opowiada nieśpiesznie, skupia się na budowaniu atmosfery, ale w środku trafiają mu się zupełnie zbędne dłużyzny, a zagoniona końcówka razi typowo hollywoodzkimi niekonsekwencjami i dziurami w logice scenariusza.
Co nie znaczy, że Mroczny Rycerz powstaje jest filmem nieudanym. Przeciwnie: ogląda się go świetnie. Fani tak komiksu, jak i jego Nolanowskiej interpretacji z pewnością będą zachwyceni. Gdyby nie rozbudzone do absurdalnych rozmiarów oczekiwania, gdyby nie przełomowa w swej przewrotności „dwójka”… ale tym razem Nolan musiał zmierzyć się ze zbyt wieloma mitami (w tym mitem własnej, bezprecedensowo jak na tak wysoki budżet odważnej, trylogii). I widać w tej konfrontacji, że ostatecznie najlepszy nawet pomysł musi ustąpić przed wymogami typowo hollywoodzkiej komercji. I z tego właśnie wynika towarzyszący seansowi ostatniego Batmana niedosyt.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze