„Avengers 3D”, Joss Whedon
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuReżyser sprytnie dawkuje widowiskowe sceny (tzn. nie zanudza ich nadmiarem), raz po raz podpiera się humorem, ewidentnie umie przykuwać uwagę, budować napięcie. Idźcie, oglądajcie, bo taki ubaw Hollywood funduje nam nie częściej niż raz na kilka lat.
Przyznam szczerze: nie dawałem Avengers najmniejszych szans. Oczekiwałem owszem, podrasowanej efektami specjalnymi, ale jednak nudy. Typowego blockbustera, w którym nadmiar bezsensownych zwrotów akcji ma jedynie zamaskować bezradność wyzutych z pomysłowości twórców. Kina, w którym 2–3 (pokazywane już zwykle w trailerach) kluczowe sceny pożerają cały budżet, a reszta to jedynie smętny łącznik, który ma nas do owych scen doprowadzić. Niepokój budziła też rozbuchana do absurdalnych rozmiarów kampania reklamowa. Rekordowa sprzedaż biletów (największy zysk z pierwszego (i drugiego) weekendu wyświetlania w całej historii amerykańskiego kina, a więc ponad miliard dolarów wpływów)… no cóż: jankesi nie raz już wynosili na szczyty popularności naprawdę bardzo słabe filmy. Do tego niespotykane nagromadzenie gwiazd, co zwykle świetnie wygląda na plakacie, ale na ekranie już niekoniecznie. I na koniec tej przydługiej wyliczanki: wyrastające jak grzyby po deszczu, wszechobecne i stylizowane na socjologię teksty o przyczynach renesansu popularności komiksowych super-bohaterów. Nie bądźmy naiwni: nie idzie tu o zagrożenie terroryzmem, kryzys amerykańskiej tożsamości itd. Po prostu: Disney wykupił prawa do ekranizacji Marvelowskich komiksów. I stratnym na tej transakcji być nie zamierza: to jedyny powód, dla którego na ekranach kin tak gęsto ostatnio od Hulków, Iron Manów, Thorów itd.
Już po projekcji z radością wycofuję się ze wszystkich obaw. Avengers 3D to oczywiście kino pozbawione ambicji innych niż rozrywkowe. I bez wątpienia blockbuster. Ale za to jaki! Najlepszy, jaki Hollywood zafundowało nam od wielu lat. Bo też oprócz efektownego i na pierwszy rzut oka kosztującego owe setki milionów dolarów ekranowego „łubu-du” twórcy zaserwowali kilka prostych, ale skutecznych pomysłów. Tzn. jest i „łubu-du”! I to najwyższej klasy. Whedon pokazuje miejskie demolki, których efektowność przerasta nawet kalejdoskop Michaela Bay’a z Transformers. Ale (na szczęście!) na tym nie poprzestaje. Bo chociaż fabuła jest tu czysto pretekstowa (w uproszczeniu: Ziemię atakują hordy demonów pod przywództwem nordyckiego „złego” boga Lokiego. By stawić im czoła ziemscy super-bohaterowie muszą zjednoczyć swe siły i stać się zgraną drużyną) zawiera się w niej prawdziwy komiczny samograj. Obdarzeni nadprzyrodzonymi mocami bohaterowie amerykańskich komiksów zawsze kreowani byli na samotników. Trudnych, by nie powiedzieć psychopatycznych, indywidualistów. Tym razem zgraja mutantów-socjopatów musi stworzyć zgodny team. I tu zaczyna się zabawa. Bo w tym gronie tak prosta czynność jak wyłonienie przywódcy grozi awanturą, przy której cały najazd demonów Lokiego to w gruncie rzeczy małe piwo. Ciśnienia wewnątrz grupy mogłyby oczywiście zaowocować masą bijatyk, fani Marvela i tak byliby zadowoleni. Ale nie! W obiektywie Whedona bohaterowie mają świadomość powagi sytuacji, rywalizują ze sobą nieustannie, ale areną ich walk będą tu głównie potyczki słowne. Kpiny, żarty, przytyki. I tak nieznoszący negowania własnego geniuszu Tony Stark aka Iron Man (Robert Downey Jr.) zderzy się z mistrzem destrukcyjnego szału, zielonym potworem Hulkiem (Mark Ruffalo). Tyle, że ten ostatni w swoim ludzkim wcieleniu okaże się nieustępującym Starkowi inteligencją skromnym, ale zawsze skłonnym do pojedynku na bon moty, naukowcem. Czarna Wdowa (Scarlett Johansson) niejednego z herosów ośmieszy wystawiając go na działanie broni starej jak świat (a więc seksapilu). A kiedy ciśnienia wewnątrz grupy staną się naprawdę niebezpieczne, komiksowi herosi zawsze będą mogli wykpić wioskowego głupka, odmrożonego po 50. latach hibernacji i wciąż wierzącego w amerykański mit, obowiązek żołnierza, siłę konstytucji itd. Kapitana Amerykę (Chris Evans). Przoduje w tym oczywiście egocentryczny i cyniczny zarozumialec, Stark/Iron Man. To zresztą kolejna słuszna decyzja twórców: komizm Avengers skopiowano z odnoszącej w ostatnich latach duże sukcesy serii o Iron Manie. I tak obecny tu oczywiście amerykański, łzawy i patetyczny patriotyzm złamany zostaje kpiną a’la Robert Downey Jr. A efekt jest naprawdę znakomity.
Do tego dochodzi pierwszorzędne rzemiosło. Whedon bezbłędnie prowadzi narrację: pomimo natłoku bohaterów (i towarzyszących im „indywidualnych” wątków) całość jest nad wyraz klarowna i przejrzysta. Dynamiczna, ale nie zagoniona. Reżyser sprytnie dawkuje widowiskowe sceny (tzn. nie zanudza ich nadmiarem), raz po raz podpiera się wspomnianym humorem, ewidentnie umie przykuwać uwagę, budować napięcie. Oczywiście nie zadowoli nobliwych wielbicieli festiwalowego kina. Ale z pewnością zachwyci wszystkich, którzy nie brzydzą się komercyjną rozrywką. Idźcie, oglądajcie, bo taki właśnie (a więc pierwszorzędny) ubaw Hollywood funduje nam nie częściej niż raz na kilka lat.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze