“Avengers: Czas Ultrona”, Joss Whedon
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Avengers” połączył oczekiwania różnych światów, zwrócił wysokobudżetowej rozrywce tzw. „ludzką twarz”, zarobił setki milionów dolarów i, jakby tego było mało, podobał się właściwie wszystkim. Oczekiwania względem sequela były naprawdę duże. Twórcy „Czasu Ultrona” sprostać im (niestety!) nie zdołali.
“Avengers” z 2012 roku na trwałe zapisał się w historii kina. Z jednej strony przyciągnął masy bijąc rekordy sprzedaży i dominując zestawienia typu box office. Z drugiej, eksponujący przewrotny, ironiczny humor; celnie podpatrujący współczesne trendy obraz Whedona zainteresował też bardziej wymagających widzów.
Ekipa Avengers (czyli m.in. Iron Man (Robert Downey Jr.), Hulk (Mark Ruffalo), Czarna Wdowa (Scarlett Johansson), Thor (Chris Hemsworth), Kapitan Ameryka (Chris Evans) itd.) w trakcie ataku na bazę organizacji Hydra zdobywa artefakt zwany Berłem Lokiego. Okazuje się on potężnym źródłem energii, które samoczynnie uruchomia opracowywany przez Roberta Starka (czyli Iron Mana) program pozyskania sztucznej inteligencji. Owa inteligencja jest samoświadoma, a, że jednocześnie nieukończona… popada w obłęd i planuje zagładę świata. Nasi super-bohaterowie mają temu (rzecz jasna) zapobiec.
Napisano już całe tomy o charakterystycznej dla współczesnej popkultury fascynacji złem. Zaczęło się od arcy-popularnych seriali. „House of Cards”, „Breaking Bad”, „Dexter”… wymieniać można właściwie bez końca. Widzowie pokochali charyzmatycznych socjopatów, genialnych szaleńców, sympatycznych zabójców. Pierwszy „Avengers” czerpał z tego trendu pełnymi garściami: nasi super-bohaterowie byli nie mniej szaleni niż ich przeciwnicy, po „dobrej” stronie stali właściwie przez przypadek, a stworzenie zgranego teamu z bandy zaburzonych megalomanów wydawało się (prowokującą rzecz jasna tony komicznych sytuacji) niemożliwością. Tym razem Avengersi owszem, odrobinę się przekomarzają, ale w gruncie rzeczy są irytująco grzeczni, szlachetni, patetyczni. Raz po raz wygłaszają typowo amerykańskie banały. Głównie o zjednoczeniu wolnego świata w obliczu zagrożenia: nowi Avengersi są bardzo „united”, mają nawet typowo korporacyjny biurowiec. Tym samym jadowity humor „jedynki” właściwie znika. Pomysłu co dać widzowi w zamian twórcy niestety nie mają: króluje hollywoodzki szablon na sequel. A więc „więcej, głośniej, mocniej”. Oczywiście: pierwowzór również uwodził pełnymi rozmachu scenami akcji. Ale tam serwowano je z wyczuciem, jako uzupełnienie komizmu, psychologii bohaterów, ich wzajemnych interakcji itd. Tym razem blockbusterowe łubu-du, chociaż efektowne, wydaje się celem samym w sobie. Nieustające potyczki owszem, cieszą oko, ale podane w nadmiarze okazują się mało emocjonujące, chwilami nawet nudne. Co gorsza: brakuje (to chyba przysłowiowy „gwóźdź do…”) wyrazistego czarnego charakteru. Straszenie pułapkami sztucznej inteligencji było świeże 30. lat temu („Blade Runner”). A przyobleczenie owej inteligencji w kostium przerośniętego robota… porównanie z niejednoznacznym, pełnym swoistego tragizmu Lokim z „jedynki” najlepiej uświadamia przepaść pomiędzy obiema częściami „Avengers”.
Oczywiście, to wciąż blockbuster z wysokiej półki, znakomicie zrealizowany, pełen rozmachu itd. Ale, że wyjątkowa świeżość i charyzma „Avengersów” wyparuje już na poziomie drugiej części… tego się szczerze mówiąc nie spodziewałem. Na pewno zakłócono proporcje. „Avengers” otwarcie kpił z hollywoodzkiego kanonu superprodukcji, „Czas Ultrona” karmi się nim bezkrytycznie. Jeżeli dodać do tego wyraźne zmęczenie formułą ekranizacji Marvel’owskich komiksów (to drudzy „Avengersi”, ale filmów o przygodach Iron Mana, Thora, Kapitana Ameryki itd. mieliśmy w ostatnich latach kilkanaście) rozczarowanie jest naprawdę duże.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze