„Witaj w klubie”, Jean-Marc Vallee
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuUcieszyły mnie Oscary dla aktorów: McConaughey i Leto. W pełni zasłużenie: ich duet we wchodzącym właśnie na nasze ekrany „Witaj w klubie” (podobnie jak sam film) jest naprawdę wyjątkowy.
Oscarowe zmagania przyciągają uwagę rozmachem, ale werdykty Akademii (poczynając od pamiętnych 11 statuetek dla „Titanica” w 1998 roku) niejednokrotnie rozczarowywały. Utarło się, że najlepszy film zostaje tzw. wielkim przegranym, że chodzi jedynie o biznes, że ambitne kino to owszem, ale w Sundance itd. Z tym większą przyjemnością oglądałem tegoroczną galę. Nie pominięto (co wydawało się przesądzone) Spike’a Jonze’ego (najlepszy scenariusz dla zjawiskowego „Ona”), uhonorowano McQueena. Ucieszyły mnie też nagrody dla aktorów: jednak nie Di Caprio, ale McConaughey i Leto. W pełni zasłużenie: ich duet we wchodzącym właśnie na nasze ekrany „Witaj w klubie” (podobnie jak sam film) jest naprawdę wyjątkowy.
Ron Woodroof (Matthew McConaughey) z zawodu jest elektrykiem, ale zarabia głównie na rodeo. Prowadzi nieuczciwe zakłady, nie stroni od alkoholu, narkotyków, chętnie korzysta z usług prostytutek. Rozrywkowy tryb życia nie zmienia faktu, że Ron to nieodrodny syn Teksasu: zdeklarowany konserwatysta, prowincjonalny macho, nieprzejednany homofob. Kpi z eksplodującej właśnie w USA (mamy połowę lat 80.) epidemii HIV i AIDS („pederaści sami są sobie winni”). I tu czeka go przykra niespodzianka: Ron przesadza z używkami, ląduje w szpitalu, rutynowe badanie krwi wykazuje, że jest chory na AIDS. Lekarze dają mu zaledwie miesiąc życia. Leki hamujące rozwój choroby są nielegalne: by koncerny farmaceutyczne mogły zarobić na nich miliardy, muszą dopełnić szeregu procedur, co potrwa… około ośmiu lat. Ron wpierw kupuje niezbędne medykamenty „na czarno”, później zaczyna je szmuglować z Meksyku. Szybko okazuje się, że to doskonały sposób na biznes: chętnych do podjęcia kuracji przybywa z każdym dniem. Wspólnikiem zapewniającym dopływ klientów zostaje poznany w szpitalu transwestyta, homoseksualista Rayon (Jared Leto). Obaj znajdują lukę w prawie: leków nie wolno sprzedawać, ale można je rozprowadzać w ramach zamkniętych klubów członkowskich. Tak powstaje słynny (historia oparta jest na faktach) Dallas Buyers Club.
Nie bez kozery zacząłem od Oscarów. Wiadomo, że Akademia uwielbia, kiedy aktorzy przeistaczają się fizycznie, chudną, tyją, odgrywają odmienną orientację. Głosujący preferują też patos, melodramatyczny ton, łzawe wzruszenia, polityczną poprawność. Na pozór może wydawać się, że „Witaj w klubie” wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom. Że jest obrazem „skrojonym pod Oscary”. Ale nic z tego: już po kwadransie projekcji wiemy, że byłoby to skojarzenie mylące. I krzywdzące. Vallee nie idzie na łatwiznę. „Witaj w klubie” to poruszający (i bardzo przewrotny) dramat społeczny. Oskarżycielski względem amerykańskiego biznesu medycznego, piętnujący niesprawiedliwość systemu, ale przede wszystkim zachwycający niejednoznacznością ujęcia tematu. Nie ma tu wspomnianych łzawych wzruszeń, sceny będące potencjalnymi wyciskaczami łez często zostają zwyczajnie pominięte. Vallee prowokuje zaskakująco dużą dawką humoru, pokazuje drugą stronę „american dream” (Ron osiąga sukces ewidentnie łamiąc prawo). Wie, że dramat zakażonych (a więc umierających) najmocniej poczujemy, kiedy pokaże nam ich żartujących, kochających, walczących o swoje prawa, zmagających się z systemem. I działa to naprawdę niezawodnie.
Wymieniać można długo, bo Valle chętnie podejmuje popularne, hollywoodzkie motywy (choroba zmieniająca tożsamość bohatera, obrona uciśnionych itd.), ale wszystkie odziera ze zwyczajowego lukru. Dużo tu bezczelności, przewrotności. I znakomitego kina, bo Vallee bezbłędnie trzyma tempo, wygrywa kontrasty, sprawnie podpiera się osiągnięciami amerykańskiej epiki („true story” spod znaku Scorsese). Oczywiście oddzielnym tematem są obie nagrodzone statuetkami role. Pal sześć, że McConaughey schudł ponad dwadzieścia kilo, mniejsza o wdzięk, z jakim Leto stroi się w damskie fatałaszki. Ważna jest niezwykła chemia tego niedopasowanego duetu, autentyczna brawura obu kreacji. Dla Leto to udany powrót (od „American Psycho” i „Requiem dla snu” minęło blisko piętnaście lat), dla McConaughey’ego ostateczne potwierdzenia awansu do aktorskiej pierwszej ligi. To najbardziej zaskakująca kariera ostatnich lat: niegdysiejszy bohater komedii romantycznych stał się prawdziwym kameleonem. Dziś to on (do spółki z Fassbenderem) jest amerykańskim numerem jeden. A „Witaj w klubie” najlepszym na to dowodem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze