„Savages: ponad bezprawiem”, Oliver Stone
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzyzwoite, świetnie zrealizowane kino sensacyjne. Ciągłe zmiany tempa akcji, kapitalne, psychodeliczne zdjęcia, bezbłędny montaż, świetnie dobrana muzyka. To prawdziwy majstersztyk efektownej narracji. Przyciąga uwagę, zapewnia solidną rozrywkę, a nawet wciąga.
Oliver Stone wciąż próbuje odzyskać utraconą pozycję. W latach 80. i 90. nadawał ton hollywoodzkiej alternatywie. Pokazywał, jak łączyć niewygodne treści z ogromnym walorem komercyjnym. Dość wspomnieć Pluton, Wall Street, Urodzonego 4 lipca, czy nawet Urodzonych morderców. Ale nowe tysiąclecie nie było już dla Stone’a tak łaskawe. Nie wychodziły mu superprodukcje (Aleksander), filmy polityczne (”W”, World Trade Center) nie miały dawnej dwuznaczności. Zaczęła się nagonka na reżysera, odsunęli się od niego producenci. Ale Hollywood ma swoje zasady. Co musi zrobić twórca, który trafił na czarną listę? Zrealizować produkcyjniak. A więc prostą, komercyjną historię, która odniesie sukces.
I temu właśnie ma służyć Savages, ekranizacja głośnej powieści Dona Winslowa. Bohaterami są botanik Ben (Taylor-Johnson) i były komandos, Chon (Kitsch). Łączy ich przyjaźń, wspólny biznes (przynosząca krociowe zyski uprawa najlepszej na świecie marihuany) i wspólna ukochana, O (Lively). Żyją jak w bajce: namiętny trójkąt, słoneczna Kalifornia, ekskluzywne rezydencje, drogie auta, nieustająca zabawa. Bezpieczeństwo zapewnia im skorumpowany agent DEA, Dennis (Travolta). Wszystko do czasu, kiedy na scenę wkracza szefowa meksykańskiego kartelu, Elena (Hayek) i jej zaufany zabójca, Lado (znakomity Del Toro).
Stone klei tu ze sobą doskonale znane (a nawet nieco już wytarte) klisze. Tarantinowski humor, Rodriguezowskie latino, brutalna przemoc wzięta w ironiczny nawias, narkotyczna ballada o współczesnych odpowiednikach Bonnie i Clyde’a. Z wielowątkową narracją, zakłóceniami chronologii, podwójnym zakończeniem, galerią ekscentrycznych postaci itd. Wszystko to widzieliśmy już po wielokroć (choćby w niedawnym come backu Mela Gibsona). Savages ratuje jedynie mistrzowskie rzemiosło Stone’a. Bo chociaż historia jest prosta i miałka, została doskonale opowiedziana. Ciągłe zmiany tempa akcji, kapitalne, psychodeliczne zdjęcia, bezbłędny montaż, świetnie dobrana muzyka: Savages to prawdziwy majstersztyk efektownej narracji. Oczywista bzdura, która mimo wszystko przyciąga uwagę, zapewnia solidną rozrywkę, a nawet wciąga. Stąd trudno o jednoznaczny werdykt. Z jednej strony jest to najlepszy film Stone’a od czasu Męskiej gry z 1999 roku. Z drugiej: nie sposób uznać go za prawdziwy powrót do formy. I nie chodzi tu nawet o płaskie postaci głównych bohaterów, kiepskie aktorstwo Kitscha, Taylora-Johnsona i Lively (w zamian dostajemy brawurowe kreacje Travolty, Hayek i Del Toro). Można wybaczyć dziury w logice scenariusza, zbędne (czy może po prostu nieudolne) próby przemycenia typowo Stone’owskiej propagandy. Problem tkwi gdzie indziej: brakuje tu charyzmy, nieuchwytnej magii kina. Brawury i drapieżności, którymi żywią się tego typu historie. W efekcie Savages to przyzwoite, świetnie zrealizowane kino sensacyjne. Tyle, że pozbawione emocji, kompletnie nieangażujące. Masa ładnych obrazków, które z przyjemnością obejrzycie, ale zapomnicie o nich kwadrans po wyjściu z kina. Gdyby za kamerą stał ktoś inny… Ale Stone’owi trudno to wybaczyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze