„W otchłani mroku”, Marek Krajewski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPrzyznam, że po ostatnich książkach przestałem wiązać z Markiem Krajewskim nadzieje. Facet zrobił swoje – odnowił polski kryminał, wprowadził doskonałego bohatera, został autorem bestsellerów. Czy byłoby dziwne, gdyby przestało mu się chcieć? Marek Krajewski wraca do Wrocławia, ale to już zupełnie inny Wrocław. Powieść jest gęsta, dynamiczna, bardzo dobrze zakomponowana i trzyma jak imadło.
Marek Krajewski wraca do Wrocławia, ale to już zupełnie inny Wrocław. Mamy rok 1946 i miasto jest w ruinie. Część Niemców wyjechała, reszta niepewnie wygląda dalszego losu. Polacy, przybyli tutaj ze wschodu czują się niepewnie. Nie wiadomo, jak dalej potoczą się losy miasta i komu przypadnie. Poczucie tymczasowości przyciąga wszelkiego rodzaju szumowiny – złodzieje szabrują co się tylko da, pozostawiając łupy u obrotnych paserów. Pijani żołnierze Armii Czerwonej robią to, na czym znają się najlepiej – czyli strzelają oraz gwałcą. A jednak, niektórzy potrafili się tutaj urządzić. W piwnicznych ruinach muzycy wygrywają jazzik. Leje się wódka, no i pada trup.
Trup, w tym przypadku był niegdyś studentem, który donosił do Urzędu Bezpieczeństwa na kolegów i wykładowców. Ktoś najwyraźniej wywarł na nim zemstę. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że denat nie był jedynym donosicielem. Kabluje ktoś jeszcze. Przerażony wykładowca zwraca się o pomoc do twardziela nad twardzielami, Edwarda „Cyklopa” Popielskiego. Popielski, początkowo niechętny, a nawet ordynarny, w końcu przyjmuje zlecenie.
Sprawa donosiciela jest tylko przedsionkiem piekła, którego kolejne kręgi są wyznaczane przez spalone ulice Wrocławia. Popielski zanurza się w świat paserów, dziwek oraz porządnych dziewczyn zmuszanych do podłości. Jedna ma ojca alkoholika, druga siostrę morfinistkę. Jakby tego było mało, po mieście szaleje banda gwałcicieli przekonanych o własnej bezkarności. Ich także trzeba dopaść, zatłuc, a przynajmniej sponiewierać. W tym akurat zadaniu Popielski zyskuje niecodziennego sojusznika – pewien sowiecki oficer bardzo chce złapać sprawców. Problem w tym, że ów żołnierz jest postrzelony jak Marcowy Zając. Cóż, we Wrocławiu 1946 roku termin „postrzelony” brzmi co najmniej dwuznacznie.
Krajewski już dawno wprowadził nowego bohatera, który, miejmy nadzieję, zdążył dorównać popularności Eberharda Mocka. Popielski przed wojną był jednym z najlepszych śledczych. Po 17 września odmówił poddania się Rosjanom, czmychnął do lasu, chował się po wsiach, szkolił młodych konspiratorów i strzelał do zdrajców. Razem z Armią Krajową strzelał się z UPA, a potem, w sojuszu z UPA strzelał do komunistów. To się nazywa barwny życiorys, czyż nie?
Ale Popielskiego w tej odsłonie poznajemy już po sześćdziesiątce. Zachował wiele z dawnej siły, ale, jak to mówią, zdrowie już nie to. Pija jakby rzadziej i nigdy do spodu, wystarcza mu jedna dziewczyna na miesiąc i coraz lepiej rozumie, że starość jest coraz bliżej. Na domiar złego nadchodzą czasy, których okropieństw nie sposób przewidzieć. Popielski przeżył Hitlera, ale stalinizm może pokonać nawet takiego twardziela jak on.
Przyznam, że po ostatnich książkach przestałem wiązać z Markiem Krajewskim jakieś szczególne nadzieje. Facet zrobił swoje – odnowił polski kryminał, wprowadził doskonałego bohatera, został autorem bestsellerów. Czy byłoby dziwne, gdyby przestało mu się chcieć? Ostatnie tomy pozostawiały poczucie niedosytu. „W otchłani mroku” najsłabiej wypada tytuł. Powieść jest gęsta, dynamiczna, bardzo dobrze zakomponowana i trzyma jak imadło. Wyrzucenie Popielskiego ze Lwowa wyszło mu na korzyść. Czyżby Marek Krajewski skazany był na Wrocław?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze