„Sugar Man”, Malik Bendjelloul
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuCzasem zdarza się film tak wspaniały, że chciałoby się powiedzieć: przepraszam, ale dziś recenzji nie będzie. Grzechem byłoby zdradzić wam cokolwiek. Po prostu: zaufajcie mi. Idźcie do kina, kupcie bilet, przeżyjcie niezwykłą przygodę.
Tak właśnie jest w przypadku Sugar Mana. To najlepszy mainstreamowy dokument jaki widziałem od czasu Man on Wire.
Ale, że „obowiązek obowiązkiem jest”… pod koniec lat 60. dwóch znanych producentów trafiło na koncert młodego barda, Sixto Rodrigueza. Oczarowani jego talentem, z miejsca podpisali z nim kontrakt płytowy. Środowisko (muzycy i krytycy) obwołało Rodrigueza geniuszem, który zagrozi popularności Boba Dylana. Album nagrano w dziś popularnej, wtedy nowatorskiej aranżacji na głos, gitarę akustyczną i orkiestrę symfoniczną. Spodziewano się gigantycznego sukcesu. Debiutancki Cold Fact okazał się klapą, podobnie wydany rok później Coming From Reality. Rodrigueza nie chciały grać radiostacje (ze względu na latynoskie nazwisko), odrzuciły go też telewizje (nie spodobał się bezkompromisowy, polityczny przekaz). Załamany artysta wycofał się z życia publicznego. Podobno popełnił samobójstwo: na scenie, w trakcie ostatniego, nieudanego koncertu.
Ale na tym nie koniec. Przenosimy się do RPA. I tu spotyka nas pierwsze zaskoczenie: w południowej Afryce Rodriguez jest megagwiazdą. Artystą popularniejszym niż Elvis Presley czy Rolling Stonesi. Prawdziwą legendą, symbolem walki z apartheidem. Cold Fact sprzedaje się tu w milionowym nakładzie, Rodriguezowskie frazy trafiają na sztandary walczących o równouprawnienie manifestantów. Kiedy pęka żelazna kurtyna apartheidu, afrykańscy fani orientują się, że nikt poza nimi nie wie, kim był Rodriguez. Dwóch ludzi: popularny dziennikarz i właściciel sklepu muzycznego postanawiają odnaleźć wokalistę czy ewentualnie jego nagrobek. Spadkobierców, którym należą się niemałe zyski z tantiem. I o tych poszukiwaniach opowiada film Bendjellouli.
Miało nie być streszczenia, wyszło dłuższe niż zwykle, ale bez obaw: to wciąż jedynie początek całej historii. A zaczyna się Sugar Man naprawdę smutno. Możemy nie dowierzać wysławiającym Rodrigueza „gadającym głowom” (nawet jeśli są to m.in. producenci Steve Wondera, Milesa Davisa czy Michaela Jacksona), ale słyszymy też jego piosenki. I nie ma tu miejsca na wątpliwości: są genialne. Wizjonerskie, wyprzedzające swoje czasy. Gdyby nie rasistowski kaprys amerykańskich promotorów, współczesne gwiazdy progresywnego folku (Devendra Banhart, Antony & the Johnsons, Bon Iver, Bonnie „Prince” Billy) miałyby kolejną (obok Dylana) ikonę, a sam Rodriguez byłby milionerem. Ale Bendjelloula nie ogranicza się do wystawienia pomnika tragicznie pominiętemu artyście. Wprowadza nas w realia wspomnianego śledztwa. A tu suspens goni suspens, całość ogląda się niczym kryminał czy nawet Hitchcockowski thriller. Historia jest tak nieprawdopodobna, że co chwilę czujemy się nabijani w butelkę (zwłaszcza, że jest to dokument na amerykańską modłę, czyli manipulujący kontekstem, posiłkujący się (niekiedy nawet animowanymi) inscenizacjami itd.). Ale kiedy niedowierzanie sięga zenitu Bendjelloula zawsze rzuca na stół twarde dowody. Wrażenie robi to naprawdę niesamowite.
Podobnie jak sam film, którego narracja zatacza coraz szersze kręgi. Reżyser dyskretnie filozofuje, pokazuje charakterystyczne dla każdej dyktatury mechanizmy, natrząsa się z zakłamania biznesu muzycznego. Zadaje fundamentalne pytania o sens sztuki, pokazuje całą ułudę sławy, kariery, popularności. Jest tu też silny element komediowy, całkowicie zaskakujące „potrójne” zakończenie. I przede wszystkim: bezprecedensowy ładunek ludzkiego ciepła, nie nachalny (i niegłupi), za to bardzo zaraźliwy optymizm. Owszem, recenzenci nadużywają zwrotów typu „pozostawia na twarzy szeroki uśmiech”. Ale Bendjelloula na tym nie poprzestaje. Co wrażliwsi z was uronią na Sugar Manie niejedną łzę. Po czym i tak wyjdą z kina z owym „szerokim uśmiechem na twarzy”.
Wczorajsza gala oscarowa okazała się mniejszą niż zakładano katastrofą. Perwersyjnie nudny Lincoln otrzymał „jedynie” dwie statuetki, nagrodzono Tarantino i Waltza, pominięto w zasadzie tylko Zeitlina i jego cudowne Bestie z południowych krain. Liczyłem, że Sugar Man odegra w całym zamieszaniu specyficzną rolę. Od kiedy Oscary utraciły realny prestiż stawiając na biznes (11 nagród dla Titanica w 1998 roku), akademia rokrocznie stosuje sprytny zabieg. Zapewnia światową popularność jednemu RZECZYWIŚCIE wybitnemu filmowi. Zwykle są to kandydaci z kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” (w zeszłym roku irańskie Rozstanie), lub „najlepszy dokument” (wspomniany Man on Wire w 2009 roku). W nagrody dla Zeitlina wierzyli jedynie naiwni, ja trzymałem kciuki za Sugar Mana. I udało się: o 3:42 polskiego czasu Bendjelloula odebrał statuetkę dla „najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego”. I w tym momencie pal sześć hollywoodzką hipokryzję, bo wydarzyła się prawdziwa magia kina. Pokrzywdzony przez los Rodriguez od dziś jest prawdziwą legendą świata muzyki. Jego popularność rozlewa się z RPA na cały świat, soundtrack z jego piosenkami już jest światowym bestsellerem. W ten sposób (nawet jeśli zabrzmi to nieco patetycznie) Bendjelloula przypomniał nam o najważniejszym zadaniu sztuki. O tym, że wizja artysty może otworzyć ludzkie głowy, wynagrodzić krzywdy, a nawet zmienić świat. Na lepsze. I to się wczoraj w Los Angeles Bendjellouli bez wątpienia udało. Dlatego tak bardzo się cieszę, omijam temat, nie zdradzam wam zbyt wielu szczegółów fabuły. Po prostu: musicie obejrzeć ten film!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze