„Valhalla: mroczny wojownik”, Nicolas Winding Refn
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOgólnoświatowa histeria wokół Drive podzieliła widzów na bezkrytycznych wielbicieli Refna i tych, którzy widzieli w nim jedynie sprytnego, ale pozbawionego własnej wizji oszusta. Valhalla, moim zdaniem, oddaje rację tym drugim. Bo można uzyskać ciekawy efekt świadomie klejąc fragmentu ewidentnego kiczu. Ale nie wystarczy skleić kilkanaście zastosowanych niegdyś przez geniuszy patentów, by samemu stać się mistrzem.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Prasa filmowa na całym świecie przerabia od kilku dni jeden i ten sam temat: przedwcześnie wywołany przez Euro sezon ogórkowy. Pustki w salach kinowych odnotowali nie tylko Europejczycy, także np. Amerykanie. A co dopiero mówić o Polsce! Poprzedni (a więc inaugurujący mistrzostwa) weekend przyniósł 70%-owy spadek sprzedaży biletów w nadwiślańskich kinach. Po części winni są temu sami dystrybutorzy, którzy głośne, hollywoodzkie premiery (Prometeusz, Madagaskar 3) postanowili pokazać w późniejszych terminach. Ale zaznacza się także inna tendencja: w trakcie Euro pojawiać się będą odrobinę spóźnione i zdecydowanie ambitniejsze premiery. Tak było w zeszłym tygodniu z intrygującym Koriolanem Fiennesa. Tym razem na widzów czeka (na pozór) jeszcze ciekawsza propozycja: poprzedzająca wielki, światowy sukces Drive przedostatnia produkcja Nicolasa Windinga Refna.
Refn cofa nas tym razem o tysiąc lat wstecz i zaprasza na specyficzne, na poły metafizyczne, silnie nasycone nordycką mitologią i bez wątpienia dziwaczne kino drogi. Bohaterem jest Jednooki (charyzmatyczny Mads Mikkelsen): od wielu lat więziony i zmuszany do odbywania brutalnych walk mistrz wojennego rzemiosła. Kiedy udaje mu się w końcu zbiec, przygarnia młodego chłopca, który odtąd wypowiadać będzie na głos jego myśli (Jednooki nie powie tu ani jednego słowa). Po drodze spotkają grupę wyruszających na krucjatę do Jerozolimy chrześcijańskich rycerzy, przyłączą się do niej. Wspólnie trafią na kraniec świata, odwiedzą nie tylko tytułową krainę umarłych, ale też np. piekło.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Fani Drive mogą być zaskoczeni tak tematyką, jak i estetyką Valhalla Rising. Ale jedynie na pierwszy rzut oka, bo esencja pozostaje tu dokładnie taka sama. Refn to przede wszystkim stylista, sprytny imitator, zawzięcie klejący ze sobą stare klisze twórca postmodernistycznych kolaży. Tyle, że w Drive Refn żywił się popkulturowym śmietnikiem. Nawiązywał do „różowych” lat 80., cytował z jednej strony wczesnego Michaela Manna, z drugiej: znane jedynie nielicznym kuriozalne produkcje klasy B i C. Tym samym był zabawny, dodatkowo bezbłędnie trafiał w sentymenty pokolenia obecnych trzydziestolatków. W Valhalla Rising Refn również pełnymi garściami czerpie z tego, co już widzieliśmy, ale zupełnie inna jest skala przedsięwzięcia: reżyser cytuje tu prawdziwe arcydzieła. Jego Valhalla to wyraźne nawiązanie do Tarkowskiego, Bergmana, Herzoga. Stalker o wikingach, Siódma pieczęć w Valhalli, Aguirre, gniew boży na drodze do Ragnarok? Tak właśnie ma to (przynajmniej teoretycznie) wyglądać.
Niestety: konfrontacja z największymi nie wychodzi Refnowi na dobre. Ogólnoświatowa histeria wokół Drive podzieliła widzów na bezkrytycznych wielbicieli Refna i tych, którzy widzieli w nim jedynie sprytnego, ale pozbawionego własnej wizji oszusta. Valhalla, moim zdaniem, oddaje rację tym drugim. Bo można uzyskać ciekawy efekt świadomie klejąc fragmenty ewidentnego kiczu. Ale nie wystarczy skleić kilkanaście zastosowanych niegdyś przez geniuszy patentów, by samemu stać się mistrzem. Oczywiście, Refn jest sprytny. Sugeruje widzowi niezmierzone głębie, zaprasza do świata filmowej medytacji, zanurza się we wszechobecnej symbolice, udaje, że szuka tkwiącego w ludziach, pierwotnego zła. Serwuje jeden z tych filmów, których (rzekomo) nie warto analizować, bo trzeba je przeżyć itd. Tyle, że w trakcie projekcji Valhalli przez cały czas chodził mi po głowie małoletni bohater baśni Andersena. Zwyczajnie brakowało kogoś, kto krzyknie: Król jest nagi!
Bo tym razem Refn bez żenady robi widzów w konia. Serwuje pseudo-artystowskiego bubla, coś, co wręcz strach skrytykować, bo takie ambitne… Ale przy tym puste, pozbawione emocji i jakichkolwiek treści. Kino metafizycznej medytacji nie po raz pierwszy okazuje się bezlitosnym sprawdzianem. Wspomniani wyżej mistrzowie potrafili kręcić filmy, w których przedzierający się bez końca przez gęste mgły bohaterowie nie tylko byli widzowi bliscy, ale faktycznie skłaniali do refleksji, prowokowali identyfikację, inicjowali filozoficzny (a nawet metafizyczny) dialog. W Valhalla Rising przeciwnie: snuje się to bez końca, z czasem coraz mocniej irytuje i przede wszystkim bezlitośnie nudzi. Bo jeśli mamy tu misterium, to przede wszystkim misterium obezwładniającej nudy właśnie.
Fani Refna i tak będą chcieli zobaczyć wcześniejsze dzieło swojego ulubieńca, co oczywiście rozumiem. Ale, żeby nie było na mnie, raz jeszcze ostrzegam i zapewniam: wynudzicie się jak rzadko.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze