„Para na życie”, Sam Mendes
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuCiepłe, radosne i wyśmienite kino, swoista apoteoza miłości, związku i macierzyństwa. Spontaniczne, szczere, kipiące energią. I przezabawne. Zdarzają się autentyczne perełki, prawdziwe arcydzieła humoru. Mendes prowadzi narrację z niezwykłym wyczuciem materii kina, kapitalnie buduje postacie, doskonale kreuje nastroje. To intymna, skromna komedia bez wielkich nazwisk. A właściwie ciąg kapitalnie skonstruowanych skeczy.
Na Parę na życie szedłem z całą masą obaw. Bo Mendes to specjalista od depresyjnego kina. Prawdziwy mistrz dekonstrukcji drobnomieszczańskiego komfortu życia. Facet, który jak nikt inny, racjonalnie i rzeczowo, punkt po punkcie ukazuje zakłamanie naszego świata. Szczególnie mocno uwziął się Mendes na – jak to się kiedyś mówiło – podstawową komórkę społeczną. A więc rodzinę. I w tym sensie był pożyteczny, stanowił przeciwwagę, ukazywał drugą stronę medalu. Zakochałaś się, planujesz ślub, chcesz mieć dziecko? Cudownie, ale może obejrzyj sobie wcześniej taką, dajmy na to, Drogę do szczęścia. Tak, ku przestrodze…
A że jestem wielkim fanem autora American Beauty, z równie wielkim niepokojem wsłuchiwałem się w nowinki na temat jego nowego projektu. Że będzie ciepło, miło i wesoło? Że o sensie macierzyństwa, że o spełnionej miłości? Akurat. Czułem podstęp. Drogę do szczęścia reklamowano jako romans, czy może melodramat, w którym po dziesięciu latach ponownie spotka się para amantów z Titanica. I waliły tłumy na ową „parę z Titanica”. A dostawały skrajnie bolesną, anty-rodzinną psychodramę, po której długo nie można było się otrząsnąć. Taki żart a’la Mendes. Wierzyłem, że nie inaczej będzie i tym razem.
Ale tym razem Mendes postanowił zakpić sobie z tych, którzy (podobnie jak niżej podpisany) umieścili go już w wygodnej dla siebie szufladce. Przypisali do określonego rodzaju kina i o niczym innym słyszeć nie chcieli. Bo wszystkie doniesienia o Parze na życie okazują się być prawdziwe. To ciepłe i radosne kino, swoista apoteoza miłości, związku i macierzyństwa. Że lipa? Ano właśnie nie. Śpieszę uspokoić zmęczonych tym przydługim wywodem fanów Mendesa. Para na życie to wciąż wyśmienite kino. Spontaniczne, szczere, kipiące energią. I przezabawne.
Streścić je można w dosłownie kilku zdaniach. Niemłodzi już, ale wciąż szczęśliwie zakochani Verona i Burt nie mają pieniędzy, perspektyw, a nawet solidnego mieszkania. A że spodziewają się dziecka, postanawiają zacząć wszystko od nowa. Wyruszają w podróż po całych Stanach, by odnaleźć miejsce, w którym będą chcieli wychować potomka. Po drodze odwiedzają przyjaciół, znajomych, bliższych i dalszych krewnych. Tu odżywa na chwilę stary Mendes, bo będzie naszym bohaterom dane zobaczyć całą masę rodzin, których losów nie chcieliby podzielić. Ale (a to już u autora American Beauty absolutna nowość) Verona i Burt będą umieli z tych obserwacji wyciągnąć konstruktywne wnioski.
Co więcej? Ano garść oczywistych truizmów. Że Mendes prowadzi narrację z niezwykłym wyczuciem materii kina, że kapitalnie buduje (i prowadzi) postacie, że doskonale kreuje nastroje. Ale to wszystko wiemy już od dawna. Nowością jest kameralny (i relatywnie niskobudżetowy) charakter Pary na życie. To intymna, skromna komedia bez wielkich nazwisk. A właściwie ciąg (kapitalnie skonstruowanych) skeczy. Scen, które równie dobrze można by traktować jako serię samodzielnych krótkometrażówek. Zaskakuje też humor. Bo Mendes bywał zabawny, ale zawsze na zasadzie ostrej, cynicznej kpiny. Tym razem najwyraźniej postanowił widza zwyczajnie rozśmieszyć. I udało mu się to wyśmienicie. Mówiąc wprost: co najmniej cztery razy o mało nie udławiłem się ze śmiechu (naprawdę, nie przesadzam). Scena, w której Burt odkrywa błogosławiony stan ukochanej, czy lotniskowy monolog przedszkolaka o tym co najbardziej lubi robić niemowlakom to autentyczne perełki, prawdziwe arcydzieła humoru.
Drażnić może jedynie ostatni, nazbyt już przesłodzony i optymistyczny kwadrans filmu. Ale i on broni się w określonym kontekście. A kontekst z czasem staje się oczywisty: Para na życie to przede wszystkim swoisty komentarz, uzupełnienie, a nawet zaprzeczenie obsypanej nagrodami Drogi do szczęścia. Tak jakby Mendes chciał zadośćuczynić widzowi, zwrócić mu odebraną wcześniej nadzieję. I chociaż nie jest to może kino na miarę American Beauty, czy wspominanego tu po wielokroć Revolutionary Road to właśnie tym skromnym obrazkiem Mendes ostatecznie dowodzi swojej klasy. Bo wszechstronność to cecha przynależna jedynie największym (choćby Kubrickowi). Mendes posiadł tę umiejętność. Oby tak dalej!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze