„Zero” Paweł Borowski
DOROTA SMELA • dawno temuFilm jest perfekcyjnie zrealizowany: ma idealnie dobrane plenery i wnętrza, charakteryzację i hipnotyzujące zdjęcia Arka Tomiaka. Widać tu zupełnie nową jakość. Borowskiemu udało się sprawić, by czterdziestu czterech aktorów zagrało bez jednej fałszywej nuty. To pierwsza od lat krajowa produkcja na światowym poziomie.
W polskim kinie okresu po transformacji były już filmy ze zbiorowym bohaterem, których twórcy na próbce reprezentacyjnej badali problemy ludzkich stad. Jednak Warszawy Mariusza Gajewskiego, Drzazg Macieja Pieprzycy czy Senności Magdaleny Piekorz nikt za granicą nie wymieni raczej w jednym zdaniu z filmami Altmana, Iñárritu czy Tarantino. Inaczej sprawa ma się z debiutującym w kinie Pawłem Borowskim, któremu choć wciąż daleko do owych mistrzów wielowątkowej narracji, to z pewnością jest ich nie mniej zdolnym uczniem niż Paul Haggis (Miasto gniewu) czy Wayne Kramer (Crossing Over).
Zero otwiera psychodeliczna w klimacie scena biurowa: mężczyzna w garniturze wpatruje się w dzwoniący telefon, z roztargnieniem bawiąc się kulkami Newtona na swoim biurku. Głos w słuchawce zapyta, czy aby na pewno chce zlecić śledzenie żony. Oto zaczątek reakcji łańcuchowej — decyzja biznesmena pośrednio wpłynie na losy kilkudziesięciu osób. Przez prawie dwie godziny bezimienni mieszkańcy metropolii będą się o siebie obijać na wzór wspomnianych kulek, nieświadomie powodując często nieodwracalne sytuacje. Kamera zmieniać będzie miejsce, kapryśnie podążając za tym, kto wypowie ostatnie zdanie. Jedne wątki pozostaną epizodami, inne rozwiną się w złożone opowieści, ale pod koniec wszystkie i tak splotą się w pajęczynę wzajemnych powiązań.
Akcja rozgrywa się w ciągu jednej zaledwie doby w nienazwanym mieście. W jego rezydencjach, modnych klubach, szpitalach, taksówkach i nędznych zaułkach można spotkać ludzkie kreatury i sprawiedliwych, wilki w owczych skórach i ludzi szlachetnych. Najwięcej jednak jest tu przypadkowych sprawców katastrof. Samotni, zabiegani, skupieni na sobie, rzadko są w stanie zdobyć się na współczucie dla bliźnich. Jest tu aktorka porno o wrażliwości dziecka, sterany życiem domokrążca, który nie może wybaczyć synowi popełnionego kiedyś przestępstwa, zniszczony używkami muzyk czy chłopiec czekający na przeszczep nerki. Ich problemy to krople w morzu spraw miasta (czyt. społeczeństwa). Ale to one właśnie wytwarzają siły, które wprawiają cały zbiór w drganie. Pożyczając sobie Newtonowską pierwszą zasadę dynamiki, Borowski będzie dowodził, że dopóki dobro i zło się równoważą, dopóty utrzymuje się tytułowy zerowy bilans. Innymi słowy: w makroskali nie zmienia się nic.
Reżyser nie narzuca się ze swoją tezą. Z hitchcockowskim wyczuciem dramaturgii tasuje po prostu wątki niczym talię kart, do końca trzymając w rękawie przysłowiowego asa. Niektórzy domyślą się być może finału tego rozdania, inni do końca będą z zapartym tchem śledzić rozwój wypadków. I choć ta gra została wyreżyserowana, nikt nie poczuje się tu okantowany. A to dlatego, że pomiędzy dziesiątkami epizodów Borowski pozostawia akurat tyle wolnej przestrzeni, by widz mógł wypełnić ją własnymi doświadczeniami i niejako nasycić własnymi uczuciami.
Tym bardziej, że nic nie wybija go z rytmu. Film jest perfekcyjnie zrealizowany: ma idealnie dobrane plenery i wnętrza, charakteryzację i hipnotyzujące zdjęcia Arka Tomiaka. Bez wątpienia na tle innych rodzimych produkcji widać tu zupełnie nową jakość. Co ciekawe, debiutantowi bez dyplomu filmówki najdłużej — bo pół roku — zajęło kompletowanie obsady. Opłaciło się. W polskim kinie, gdzie telenowela zabija talenty dramatyczne, Borowskiemu udało się sprawić, by czterdziestu czterech aktorów zagrało bez jednej fałszywej nuty. Cały ten tłum (a jest tam też dwójka dzieci, 200 statystów, pies i wiewiórka) reżyser przepędził przez 50 różnych lokalizacji w typowy miesiąc zdjęciowy. Dla porównania w połowie złożony z archiwaliów, rozlazły Popiełuszko kręcony był aż siedem miesięcy!
Debiut Borowskiego to pierwsza od lat krajowa produkcja na światowym poziomie: Zero ogląda się równie dobrze, a może nawet lepiej niż Granice miłości Guillermo Arriagi — scenarzysty Amores Perros i 21 gramów. A to dopiero początek wielkiego święta kina nad Wisłą. Wkrótce na ekranach zobaczymy także triumfatora z Gdyni — znakomity Rewers Borysa Lankosza oraz zwycięzcę WFF Dom zły Wojtka Smarzowskiego. Czyżby nasza kinematografia znalazła wreszcie siłę, by wydobyć się z dwudziestoletniej zapaści? Niewątpliwie coś jest na rzeczy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze