Kultura mniej niż zero
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuKultura 2.0 – to krótkie sformułowanie oddaje to, z czym mamy obecnie do czynienia, obcując z kulturą audiowizualną. Popularność YouTube, Vimeo, MySpace itp. wpływa na kształt współczesnej kultury, siłą rzeczy czyniąc ją bardziej interaktywną, multimedialną. Lecz czy kultura naprawdę na tym zyskuje? Czy lepiej wyraża to, co dla człowieka ważne, uniwersalne? A może artyści tak kształtują dziś swoje dzieła, by były one łatwe do strawienia przez przeciętnego Polaka, a przez to płytkie i krótkowzroczne?
O interaktywnych doświadczeniach w kulturze dyskutowali uczestnicy konferencji zorganizowanej przez Narodowy Instytut Audiowizualny. W programie spotkań pojawiły się m. in. takie hasła: Smartphone w piórniku: nowe technologie, nowe kierunki, Szkoła z Klasą 2.0, Nowe media: re-formatowanie edukacji. Organizatorzy wyjaśniają definicję interaktywnej kultury: Kultura 2.0 – termin zaproponowany przez Narodowy Instytut Audiowizualny – oznacza nowy model kultury. Jest to kultura w dużej mierze ukształtowana przez cyfrowe media i przez oferowane przez nie nowe możliwości. Zmienia się w niej również rola odbiorcy – dzięki dostępnym narzędziom może on stać się jej współautorem.
Interaktywność w sztuce to wcale nie nowatorski pomysł. Wystarczy wybrać się na spektakl, w którym publiczność znajduje się w centrum akcji, kiedy aktorzy schodzą ze sceny, rozmawiają z widzami, zadając im trudne, podchwytliwe pytania. Dzieje się wtedy coś niezwykłego i banalnego jednocześnie: widzowie skupiają się na grze artystów, niektórzy budzą się, przestają ziewać.
Kultura to także edukacja. Zwróćmy więc uwagę na popularność interaktywnych placów zabaw, w których wszystkie instalacje grają, przemieszczają się, zmieniają swój kształt. Hitem jest leżąca na ziemi plansza, po której można skakać generując różnorodne dźwięki. Dzieci nie mogą się od niej oderwać. Z prostej przyczyny: instalacja pozwala na symultaniczne odczuwanie różnych bodźców: jednocześnie ruchu i dźwięku. Dla młodego umysłu takie doświadczenie jest jak narkotyk.
Musimy jednak uważać, by kultura i edukacja nie zostały zdominowane przez interaktywne systemy. Pisze o tym Edwin Bendyk, publicysta Polityki, autor bloga Antymatrix. Otóż Bendyk zwraca uwagę na niebezpieczeństwa uzależniania edukacji od komputerów: […] użyteczność komputera podczas zajęć z takich przedmiotów, jak chemia, biologia czy fizyka jest wtórna. W pierwszej kolejności uczniowie muszą nabrać bezpośredniego doświadczenia rzeczywistości: przeprowadzić eksperyment, obejrzeć preparat pod mikroskopem, zobaczyć, że rybki do tego, by żyć, muszą dostać pokarm. Niestety, komputery w wielu szkołach służą jako tani substytut prawdziwych pracowni – lekcje biologii z CD-ROM-u edukacyjnego? Czemu nie, tanie, łatwe i wygodne (przykład z życia). Komputery rzeczywiście przydają się tam, gdzie wymagane jest myślenie analityczne, statystyczne, rozwiązywanie testów. Jeśli natomiast chcemy wykorzystać nasze zdolności syntetyczne, łącząc fakty, oryginalnie kojarząc to, co z pozoru jest zupełnie różne – tu komputer będzie dla nas balastem. I nic nie zastąpi przeczytanej od deski do deski lektury, jeśli nie poświęcimy jej czasu i nawet odrobiny refleksji. Zgoda: nowoczesne czytniki książek elektronicznych mogą podtrzymać (i podtrzymują) poziom czytelnictwa (przede wszystkim na Zachodzie, chociaż i w Polsce zyskują na popularności). Ale czytanie streszczenia lektury w internecie, kiedy zamiast prawdziwego tekstu mamy hipertekst, a więc fragment uzupełniony o odnośniki do innych stron w sieci, rozprasza uwagę, czyniąc z lektury zabawę podobną do rozwiązywania krzyżówek.
Wspominany powyżej Edwin Bendyk wspomina o artykule z New York Timesa, poświęconym dzieciom pracowników wielkich firm z Krzemowej Doliny. Wynika z niego, że wielu menedżerów, dyrektorów i prezesów wysyła swoje pociechy nie do klasycznych szkół tylko do szkół waldorfskich, w których elektroniczne gadżety są zabronione. Tam wciąż obecne są kredki, plastelina, papier i kreda.
Wróćmy na koniec do sztuki. Rzeczywiście nowoczesne media (tanie, łatwo dostępne, proste w obsłudze) zachęcają do eksperymentów artystycznych, do poszukiwania nowych dróg wyrazu. Czasami jednak sam proces eksperymentowania, emitowany w sieci przez kamerę zamontowaną w laptopie, urasta do miana dzieła artystycznego, postrzeganego jako coś, co warto dotować z państwowych pieniędzy. I coś, czego nie wypada krytykować. A wystarczy odwiedzić losowo wybraną galerię sztuki współczesnej, by przekonać się, że coś z naszym poczuciem artyzmu jest nie tak. Bo oczom zdumionych widzów ukazuje się np. kolorowy slajd, na którym ktoś czerwonymi literami napisał politycznie nośne hasło w stylu: Wolny Tybet, Wolna Czeczenia, Dość giełdowych spekulacji (wplatając to fragmenty afrykańskiego techno). Nie wypada nam wtedy powiedzieć, że to totalna bzdura, ewidentna próba naciągnięcia widza. Przecież wyjdziemy na totalnych ignorantów, ksenofobów, ludzi o zamkniętych umysłach.
Kwestia interpretacji współczesnych dzieł sztuki to odrębna sprawa. Kiedy jednak w instalacji pojawia się interaktywność, kiedy jesteśmy włączeni w proces powstawania dzieła lub jego transformację, czujemy się jakoś artystycznie spełnieni. Niewielu z nas wybierze się wtedy do muzeum, w którym prezentowana jest klasyka malarstwa. Nudnego przecież, bo statycznego, płaskiego, nie angażującego naszej uwagi. Dlatego w propagowaniu idei Kultury 2.0 musimy być bardzo ostrożni. Bo w pewnym momencie okaże się, że każdy z nas jest artystą, skoro potrafi wylać kubeł czarnej farby na ścianę swojego mieszkania, puszczając przy tym Requiem Mozarta.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze