"Widmo", Masayuki Ochiai
DOROTA SMELA • dawno temuAmerykańscy krytycy nie pozostawili na nim suchej nitki, określając go "śmieciem z recyklingu" i wyśmiewając złą realizację. Drugorzędnej sławy aktorzy kompletnie nie potrafią utrzymać widza w napięciu, miotając się między drętwotą i histerycznym spazmem. Nieprzekonujące są także efekty specjalne. Film zyskuje w drugiej części projekcji. Wyłania się uniwersalna i sugestywna intryga ku przestrodze.
Amerykańscy krytycy nie pozostawili na tym filmie suchej nitki, określając go "śmieciem z recyklingu" i wyśmiewając złą realizację. Mimo wszystko ośmielę się stwierdzić, że lepsze takie Widmo od widma kolejnego sequela Piły. Choć nie będę ukrywać, że projekcja, pomimo krótkiego czasu trwania, była dla mnie testem cierpliwości.
Fabuła mogłaby być wariacją na temat Powiększenia. Główny bohater to bowiem fotografik, który zostaje wciągnięty w zabójczą rozgrywkę z innym wymiarem rzeczywistości. Złe uczynki i śmiertelne grzechy dopadają go po latach, manifestując się na kliszy fotograficznej. Jak się okazuje w Japonii, bo tam właśnie Ben dostał intratną propozycję pracy i tam przebywa ze swoją świeżo poślubioną żoną, takie zjawiska mają swoją prasę (magazyn publikujący fotki z zaświatów), a także specjalistów zajmujących się tym fenomenem. Jednak żadna z rzeczonych instytucji nie potrafi pomóc młodożeńcom prześladowanym przez zjawę bladej Japonki o długich, ciemnych włosach. Brzmi znajomo, prawda?
Dlatego też nie będę po raz drugi streszczać tego samego filmu, tym bardziej że jego fabuła nie jest tu najważniejsza. W azjatyckich horrorach pewnym wspólnym mianownikiem jest tajemnica, za którą kryje się krzywda wyrządzona bliskiej osobie. Ta zaś powraca w postaci mściwej zjawy. Tak jest i tym razem. Zatajona zbrodnia pragnie wyjść na jaw, jak to było w przypadku Ringu, Dark Water czy Nieodebranego połączenia i tylko wskazanie winnych ucina łańcuszek mordów i niewytłumaczalnych zgonów.
Azjatyckie fabuły grozy zdają się być ilustracją procesu psychologicznego, jakim jest przepracowywanie traum. Zły duch często zresztą okazuje się skrzywdzonym i domagającym się ciepła dzieckiem — zupełnie jak nasza własna podświadomość. Ta dekonstrukcja jest wartościowym elementem horrorów z Dalekiego Wschodu. Choć jednocześnie wysoka powtarzalność tych samych motywów (patrz postać topielicy) przynosi powoli pierwsze symptomy wyczerpywania się formuły na rynku zachodnim. W większości omówionych tu filmów główne role zagrali znani aktorzy, gwiazdy. Niekiedy nawet za kamerą stawał prawdziwy artysta, jak Walter Salles, reżyser amerykańskiej wersji Dark Water. Dziś widać wyraźnie, że remake'i azjatyckich horrorów schodzą powoli do poziomu tanich produkcji DVD. Widmo jest o tyle mniej ciekawe od sobie podobnych, o ile gorzej zagrane i zrealizowane. Drugorzędnej sławy aktorzy kompletnie nie potrafią utrzymać widza w napięciu, miotając się między drętwotą i histerycznym spazmem (patrz żałosna scena w metrze). Nieprzekonujące są także efekty specjalne Widma, godne zdjęć trickowych z początków kina.
Ale w odróżnieniu od większości filmów klasy B, Shutter w drugiej części projekcji zyskuje. Z chaotycznej bieganiny głównych bohaterów wyłania się bowiem uniwersalna i sugestywna intryga ku przestrodze. A jej mottem mogłoby być: jeśli nie chcesz znaleźć trupa w szafie, postaraj się kończyć swoje romanse z klasą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze