"Zabić prezydenta", reż. Gabriel Range
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKolejny film w coraz popularniejszej ostatnio konwencji pozorowanego dokumentu. Wyrastająca już na odrębny gatunek nowinka opiera się na prostym pomyśle - wykorzystuje naszą wiarę w dokument jako rzetelne źródło informacji. Przyzwyczajeni do tej wiarygodności raz po raz dajemy się nabić w butelkę reżyserom, którzy wykorzystując charakterystyczną dla dokumentów narrację, budują fabuły całkowicie lub częściowo fikcyjne. Nurt ten doczekał się już swoich arcydzieł, takich jak Królowa Frearsa czy przede wszystkim Rok Diabła Zelenki.
Kolejny film w coraz popularniejszej ostatnio konwencji pozorowanego dokumentu. Wyrastająca już na odrębny gatunek nowinka opiera się na prostym pomyśle - wykorzystuje naszą wiarę w dokument jako rzetelne źródło informacji. Przyzwyczajeni do tej wiarygodności raz po raz dajemy się nabić w butelkę reżyserom, którzy wykorzystując charakterystyczną dla dokumentów narrację, budują fabuły całkowicie lub częściowo fikcyjne. Nurt ten doczekał się już swoich arcydzieł, takich jak Królowa Frearsa czy przede wszystkim Rok Diabła Zelenki.
Na tym tle Zabić prezydenta wypada słabo. Film Range'a ukazuje wszystkie niebezpieczeństwa i mielizny, jakie niesie ze sobą pozorowany dokument. Bo jeżeli widz ma nie tylko dać się oszukać, ale jeszcze z bycia oszukiwanym czerpać przyjemność, serwowana mu historia musi być na swój sposób wiarygodna, a przede wszystkim — musi być opowiedziana w spójny sposób. Frears i Zelenka doskonale rozumieli te zagrożenia; unikając zbędnych wątków i dygresji nakręcili filmy, które nie pozostawiają chwili na refleksję typu — gdzie tu prawda, a gdzie fałsz. Niestety nie da się powiedzieć tego samego o filmie Range'a. Tu wydaje się rządzić, tak popularna za oceanem, zasada "dla każdego coś miłego". Czyli, z polskiej perspektywy, zasada mieszania grochu z kapustą. Pozorowany dokument miesza się tu z thrillerem, thriller z political fiction, kino społeczne z rozrywkowym, sensacja z dramatem, a satyra z widowiskiem patriotycznym. Kiedy miesza się zbyt wiele, coś się gubi. Tutaj zgubiono cały sens filmu.
A szkoda. Bo mogła to być produkcja przełamująca niezrozumiały z europejskiej perspektywy infantylizm, z jakim amerykańscy filmowcy atakują Busha. Odmalowany przez Michaela Moore'a i jego następców obraz prezydenta jako krwiożerczego wspólnika Osamy bin Ladena może jedynie śmieszyć. O wiarygodności obrazów typu Fahrenheit 9/11 nie ma w ogóle sensu mówić. W ten sposób rodzi się paradoks — zaangażowani społecznie amerykańscy twórcy atakują swojego prezydenta filmami tak mało wiarygodnymi, że mogą one jedynie budzić sympatię dla samego Busha.
Range jako pierwszy wybrnął z tej pułapki. Zabić prezydenta to film o wymowie ewidentnie antybushowskiej. I jednocześnie pierwszy taki film, który nie razi czarno-białym ujęciem tematu. Bush i całe jego otoczenie — Dick Cheney, Condoleezza Rice — to żywi ludzie, zaradni, dowcipni i charyzmatyczni. Dopiero z tej perspektywy można właściwie ocenić cały absurd ich zamierzeń.
Oglądamy jeden dzień z życia Busha. Przybywa on na kongres do Chicago, napotyka demonstrantów, wygłasza przemówienie. W pewnym momencie pada strzał. Niestety — scena zamachu to punkt kulminacyjny, po którym cały film zmienia tonację. Dalej jest już tylko tradycyjnie płytka antybushowska agitka. Range z zapałem godnym lepszej sprawy i w atmosferze, która sugeruje co najmniej ujawnianie tajemnic państwowych, serwuje stek banałów. Dowiadujemy się, że Bush to agresywny przywódca, dla którego prawa jednostki to zbędny balast. Że trwają już przygotowania do agresji na Iran, a następna w kolejce będzie Korea itd. I tak ten z początku intrygujący film dryfuje w stronę kompletnego banału, którego odkrywczość plasuje się gdzieś na poziomie prasy codziennej sprzed kilku lat. A szkoda.
Filmowi Range'a trzeba sprawiedliwie oddać to, co mu się należy. Jest to obraz wyśmienicie zrealizowany. Zdjęcia, muzyka, montaż od pierwszych scen budują charakterystyczny klimat zagrożenia. Świetnie wypadają typowe dla pozorowanego dokumentu malwersacje. Techniką sprytnego montażu ujęć fabularnych i archiwalnych Amerykanie zachwycili się już na etapie Forresta Gumpa i JFK. Zabić prezydenta wykorzystuje te możliwości brawurowo. Oficjalnie potępiony przez Biały Dom film sprawia wrażenie, jakby Bush i cała jego ekipa dobrowolnie wzięli w nim udział. Uderza także wyśmienite aktorstwo. Zawodowi aktorzy wcielają się w rolę doradców i ochroniarzy prezydenta, agentów FBI, prokuratorów, przypadkowych świadków itd. Wszyscy oni, relacjonując wydarzenia z perspektywy czasu, dają wspaniały pokaz świetnego aktorstwa. Przeżywają wszystko jeszcze raz na naszych oczach, w ich relacjach czuć autentyczne napięcie, przerażenie i wzruszenie towarzyszące tamtym, fikcyjnym przecież wydarzeniom.Całość dyskretnie, ale sugestywnie uzupełnia muzyka.
I tak zachwyty nad stroną formalną tego filmu można mnożyć w nieskończoność. Trudno przy tym nie zgodzić się z oczywistym wnioskiem — autorzy tego filmu stoją po właściwej stronie barykady, bronią wartości ważnych dla nas wszystkich. Gdyby czynili to w sposób odrobinę mniej nachalny, można by powiedzieć: nareszcie. Nareszcie film, który krytykuje politykę Ameryki, nie ośmieszając jednocześnie samych twórców. Niestety. Żeby nakręcić dobry pozorowany dokument, trzeba zamarkować to, co jest podstawową regułą dokumentu — bezstronność. I tego zabrakło. W efekcie świetnie się ten film ogląda. Ale po co go oglądać, nie wiadomo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze